Raduha, ta od chmur.
październik 1, 2019 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Zazwyczaj, gdy jesteśmy w Słowenii, zdobywamy jakiś szczyt, który ma być kompletną niespodzianką. Tym razem padł wybór na Raduhę o wysokości 2 062 m, królową chmur jak się mówi w Słowenii .
Raduhę wyróżnia też niesamowita jaskinia Śnieżna, która tytułem swojej lokalizacji nie jest jakoś tłumnie odwiedzana, ale warta zobaczenia.
http://www.snezna-jama.com/en/#
No właśnie, by zdobyć Raduhę w Alpach Kamnickich, trzeba się dobrze natrudzić, gdyż jest chyba najbardziej odległym dwutysięcznikiem, ulokowanym, na końcu gór tuż obok granicy z Austrią. Wymagany jest ponad 15 km przejazd przez lasy, krętymi drogami…niekoniecznie asfaltowymi. To nas też przekonało, że warto tam pojechać.
Z relacji w internecie przeczytać można było, że Raduha to królowa chmur w Słowenii. Najwięcej dni z chmurami jest właśnie tam, ale nas też to nie przestraszyło. Pierwsze zaskoczenie, że parkujemy na krawędzi góry i dół jest dość mocno odległy.
Drugie, że droga, tak droga ze szlakiem jest świetnie przygotowana, tak jakbyśmy mieli pojechać dalej samochodem, ale okazało się że to przejazd do Koča na Loki , czyli schroniska pod Raduhą…a tej oczywiście nie było widać bo?…chmury. Jakoś nas to nie zdziwiło.
Doszliśmy do schroniska i by wejść na szlak, trzeba było potrenować przechodzenia przez płoty ze względu na krowy. Raduha jest bardzo przyjemnie wyglądającą górą. Ma jedną podchwytliwą sprawę. Podejście. Na szczyt jest blisko, ale stosunkowo ostro biorąc pod uwagę odległość jaką trzeba pokonać by na nią wejść. Na starcie to Kamil miał najwięcej sił i możliwości.
Goniliśmy chłopaków szlakiem przypominającym ten na Babią Górę od Krowiarek. Najwięcej czasu i wysiłku zajmowało nam jednak dostosowywanie się do chmur, wilgotności i wiatru. To trzeba było się ubierać, to rozbierać.
Z jednej strony piękne podejście wyciskało z nas ostatnie krople potu, z drugiej zimna wilgoć była bardzo niemiła. To była moja pierwsza góra, gdzie co chwilę coś się pojawiało, by po chwili zniknąć.
Kamil jako pierwszy wszedł w chmurę i zniknął kompletnie a zajęło to chwilkę. Janek bał się chmury, Kamil szedł jakby jej nie widział…a my tylko słyszeliśmy jakieś głosy. Mieliśmy jednak szczęście. Im byliśmy wyżej, tym było ich mniej.
Górna część podejścia była jak szlak na Rysy, mocno do góry po kamieniach. Dla Janka to było łatwe, za łatwe. Poszedł pierwszy skacząc po skałach, tak przeskakując z jednej na drugą, bo tak mu się podobało, a Raduha nagle się pojawiła i mieliśmy dużo radochy!!!
Pierwsze wrażenie? Znów jak typowa “słoweńska” skocznia narciarska. Z jednej strony pionowa ściana, aż strach było przechodzić granią. Z drugiej ostre podejście z bulą.
Przeszły chmury zrobiło się ciepło. Musieliśmy się rozbierać. Była okazja by ubrać się w koszulki Bonitum, bo to już stało się naszą tradycją. Zaczęliśmy podejście. To czas na Janka. Nie było istotne, że pod górę, on już się przyzwyczaił, że wchodzi pierwszy, więc nie pytał się nikogo o zdanie tylko szedł.
Na górze spotkaliśmy kilka osób, zupełnie nietypowo, w tym pary które ukończyły 70 lat, bo Raduha to dobra góra do wejścia, z pięknymi widokami na najwyższe góry…ale chmurki… to ich nie było, to przychodziły.
Usiedliśmy zadowoleni z naszego kolejnego osiągnięcia i to ważnego bo Raduha jest w “Słoweńskiej” Koronie Gór. Nie trwało to długo, bo zaczęło wiać i szła chmurka więc musieliśmy się przebrać.
Patrząc na szczyty powyżej 2 300 m npm na wprost nas wydawało się, że jesteśmy bardzo nisko. W pewnym momencie nasz odpoczynek skończyły owce. Janek zauważył je, zatem kontrola musiała mieć miejsce.
Były to zupełnie inne owce niż te na Tosc’u. Janek szybko zrezygnował, bo wciąż uciekały bojąc się jego. Wykorzystaliśmy to do zejścia.
Chmurka przeszła i co? Znów trzeba było się przebrać.
W pięknym słońcu zejście było wyjątkową przyjemnością. Janek znów narzucił tempo bo skały. Asia zgrabnie za nim, a ja znów na końcu. Już tak jest, zawsze ktoś musi być na końcu.
Grzbiet Raduchy z góry wyglądał imponująco, niczym fiszbin wieloryba. Ścieżka przy grani dostarczała też wrażeń…na długo do zapamiętania. To troszeczkę zahamowało Janka a przyspieszyło Kamila. Ten pierwszy zaczął śpiewać, co przełożyło się na tempo zejścia. Jak wyczerpywał swój repertuar krzyczał: “Tato śpiewaj!”
Jak się znudził tym, to znalazł inne zajęcie: marchewkowanie Kamilowi. To tak wkurzyło Kamila, że znów musieliśmy gonić nasze dzieci, aż na sam dół, gdzie nie było krów?! Janek w końcu zauważył, że były wysoko na pastwisku.
Doszliśmy do schroniska, przeszliśmy przez barierki i nasz fajny spacerek się skończył. Odpoczynek po kolejnych bardzo wymagających szczytach rewelacyjny.