Rakoń
kwiecień 6, 2021 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Miała być “Drabina” według Jaśka, bo tam nigdy jeszcze nie byliśmy. Ja wierzyłem, że wejdziemy na Wołowca. W konsekwencji szykowała nam się wyprawa przez Dolinę Chochołowską na jej jakiś koniec
Co to jest Jaśkowa “Drabina” wyjaśniłem tutaj:
https://www.zespoldowna.info/drabina.html
“Drabina” czyli Łopata znajduje się pomiędzy Wołowcem a Jarząbczym Wierchem w Tatrach Zachodnich. Nigdy tam nie byliśmy i to nas ciągnęło w tamtą stronę. Start z Doliny Chochołowskiej wyglądał jak zwykle: Kamil jakby biegł na 100 m sprintem, Janek rozdarty między bratem, a nami. My człapaliśmy po pustej drodze…
Tego dnia rządziło słońce. Tam gdzie operowało od rana, był nawet widoczny asfalt. Tam gdzie go nie było, było dramatycznie lodowato i ślisko.
Kamil na tyle dobrze zna drogę, że nawet nie zwracaliśmy uwagi gdzie jest, bo i tak nikt by go nie dogonił. W trójkę szliśmy, szliśmy i tak to trwało. Doszliśmy w końcu do końca na polanę, pod schronisko. Stąd mieliśmy wejść na Grzesia szlakiem żółtym, którego do tej pory nie zdobywaliśmy.
https://www.zespoldowna.info/wolowiec.html
Nasza wyprawa na Wołowiec od słowackiej strony, przez Grzesia oczywiście, zostawiła dużo dobrych wspomnień na temat tego szczytu. Był to miły, łagodny szlak, który wyprowadzał na kopulę i stamtąd szliśmy na Rakoń 1879 m npm, przez Długi Upłaz 1 632 m npm najpiękniejszym szlakiem jaki można sobie wyobrazić jesienią i zimą w Tatrach.
Przebrani i przygotowani na inne warunki, ruszyliśmy odmienieni. Janek nagle dostał 6tki i walczył z Kamilem, kto ma prowadzić. Jakoś nie przeszkadzał mu lód, zwały ciężkiego śniegu.
“Kopia” Kamila objawiała nam się na każdym pagórku, z tą samą mimiką na twarzy:” Co tak wolno?!” Ja powoli mam dość, tych ich min czekających na nas…a jak już są we dwójkę to jest to irytujące. Dawali nam popalić.
Podejście na Grześ przypomina podejście na nasz Śnieżnik pod względem przyrodniczym, szlakowym. Nie przypomina jednak tego Grzesia, ze słowackiej strony łagodnego i miłego. Asia się włączyła i tęskniła co raz bardziej do słowackiej wersji. Kamil miał to w nosie i odszedł, nie patrząc na nasze “zdychanie” na podejściu. Na szczęście Janek też już się “czołgał”.
W taki dzień jak ten włącza mi się “a nie wierzyłaś!” w stosunku do Asi. Kilka lat temu wchodząc w lutym na Śnieżkę zrobiłem to w górskim t-shircie bo było tak gorąco. Pod Grzesiem, żona rozbierała się i ubierała w tak dużą liczbę wersji zestawów, że duży pokaz mody udałoby się przygotować…no bo jest gorąco!!! A słońce grzało na stoku jak diabli.
W tym momencie bałem się przyznać, że ja nie daję rady. Ten Grześ mnie wykańczał z tym słońcem…ale zęby mocno ściśnięte i do góry. Sytuacja o tyle była precyzyjna już na ostatniej prostej, że ten stan w niewypowiedziany sposób dotyczył oczywiście naszej przywódczyni Asi, Janka i mnie, a Kamila nie było jak spytać jak mu tam, bo był 3 rzuty kamieniem do góry od nas … a potem znów te spojrzenie w dół na nas, gdy czekał.
Asia szybko wypierała Grzesia w wersji polskiej z głowy, gdy widziała, że można już odpocząć. Ja to nawet goniłem, by paść i na szczęście chłopcy w tym temacie przynajmniej nigdy nie mają innego zdania od nas. Pijemy, jemy odpoczywamy i patrzymy. Piękno.
Nie ma to jak “śniegowe” wędrowanie po Tatrach Zachodnich, o ile nie ma zagrożenia lawinowego. No i zaczął się czad, który na długo zostaje w pamięci. Zazwyczaj w tym miejscu, idzie się w otoczeniu kosówek. W zimie idzie się na “kosówkach”. Efekt…zostawię bez komentarza.
Kamil o dziwo, nie biegł do przodu. Dawał czasami Jankowi szansę, ale jakoś szedł powoli i spokojnie czekając na nas. Janek odwrotnie. Jakoś przyspieszył i nie było jak znów odpocząć. Jak nie jeden, to drugi ciągnęli nas do przodu. To wyglądało na taką zabawę w peleton kolarski. Wiedzieliśmy, kto miał przegrać jednak.
Po czym poznać, że Kamil i Janek to bracia? Wystarczy zobaczyć jak na nas patrzą i jak chętnie korzystają ze słupków granicznych. Niemalże te same ruchy: kopiuj-wklej.
Janek się zasiedział i Kamil pognał do przodu. Na wprost Jakubina z Jarząbczym a tuż obok już Wołowiec z Łopatą. Niesamowite miejsce. Jak patrzyłem na chłopaków, na ich wygląd, sprawność, budziły się we mnie znów mroki początków…że nie dadzą rady, a o zimie to nie wspominajmy. Pamiętam jak podczas jednych z pierwszych wypraw Kamil pod wpływem silnego wiatru na wysokości 2 000 m pogubił się, walczył ze swoją agresją, spadkiem ciśnienia, podmuchami wiatru…ze wszystkim. Dzisiaj zima, wiatr czy słońce to coś co urozmaica dzień, coś normalnego. Uczyliśmy się tego długo.
Szliśmy przez “kawałek” razem, a potem Kamil idąc tym samym tempem po prostu odszedł. My powoli odpadaliśmy, aż Janek stwierdził, że jest słupek. Mogliśmy zacząć grę: gdzie jest Kamil, znów!
Tutaj już można spróbować odnaleźć go…nie jest to łatwe.
I dobrze, że są słupki graniczne. Bracia.
Jeżeli Kamil był zmęczony, to była niezwykła sytuacja…ale my już od Grzesia czuliśmy ten stan. Jednak nie może być tak łatwo, by wszyscy czuli to samo. Kamil siedział, Janek wystartował. W końcu ktoś musi zostać zwycięzcą, a byliśmy już pod Rakoniem, a Wołowiec był na wyciagnięciu ręki.
Goniłem za Jankiem. Po chwili goniłem za Kamilem. Ja już wiedziałem, że dalej niż na Rakoń to nie idę. To była rozkosz usłyszeć od Asi, że ona też dalej nie idzie, ba nawet Kamil wskazywał na Wołowca mówiąc, że tam nie. Było ciepło, śnieg głęboki i mokry a my słabi. Zostaliśmy na Rakoniu.
Przyszedł czas na zejście, zbieganie w dół. Jeden krok w bok i zapadliśmy się po kolana. Słońce topiło śnieg i dopiero teraz to czuliśmy. To była dobra decyzja o powrocie.
Zabawa w poszukiwanie Kamila trwała w najlepsze. To już nie “rzuty kamieniem” nas dzieliły, ale setki metrów. Gdzie jest Kamil?
Na tym zdjęciu widać było go najlepiej: ja na górze, Asia i Janek pośrodku, a Kamil już pod Upłazem. Na szczęście część rodziny zobaczyła słupek i poczekała.
Górne zdjęcie: Kamil znów setki metrów przed nami, ale są słupki i Kamil siedział na jednym z nich tak jak wcześniej Janek.
Udało się spotkać pod Grzesiem, dzięki parze turystów, którzy na naszą prośbę przekazali Kamilowi informacje by czekał…no i czekał.
Od tego momentu to Janek prowadził, a Kamil trzymał się nas. Widoki na Bobrowiec przy zejściu zrobiły wrażenie. To był też ostatni moment śniegu jaki mieliśmy na górze. Pod wpływem słońca nagle szlak zaczął wyglądać jak strumyk z pędzącą w dół wodą.
Nie było to proste, ale ten kto ma długie nogi zawsze w takiej sytuacji wygrywa: Kamil zszedł my przedzieraliśmy się, a Asia przebierała się, bo znów było za ciepło.
Od Doliny Chochołowskiej powrót był już istotnym “pływającym” wydarzeniem. Walcząc z wodo-śniegiem bo tak to trzeba nazwać, my nie radziliśmy sobie, a Kamil znów po prostu poszedł. Wiedzieliśmy, że będzie na nas czekał na końcu i tak było. My doszliśmy wykończeni. Patrząc na dane z naszej wędrówki, to potwierdziło się że była to nasza najdłuższa trasa, jaką do tej pory przeszliśmy. Dobrze, że zrezygnowaliśmy ze zdobywania Wołowca, dzięki temu zostało odrobinę sił, by móc się cieszyć tym dniem, tymi górami.