20 km przez Tatry.
październik 1, 2018 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Jeżeli chłopcy nie są zmęczeni, a ja tak, to coś się nie tak . To był nasz najdłuższy dystans jaki zrobiliśmy w Tatrach. Planowaliśmy wejść na Krzesanicę od wielu dni. Pogoda jak była zapowiadana, tak była, z jednym wyjątkiem: rano –6C. Nie byliśmy przygotowani, aż na taką jej wersję, więc 20 km zrobione… i jestem znów pełen podziwu dla chłopaków, dla żony, bo osiągamy coś o czym w kwietniu nawet nie marzyłem…i aż się boję myśleć, co będzie dalej, jak ja będę marudził, gdy oni będą szli do przodu.
Taki był plan naszej niedzielnej wędrówki. W Sudetach, Beskidach sięgalibyśmy najwyższych szczytów, w Tatrach obeszliśmy miejsca, które są dopiero początkiem wypraw, w wysokie góry, a najwyższym punktem nie była góra, a przełęcz Iwaniacka..czas by poznać, czas by podziwiać i czas by wytrzymać
Krzesanica to był nasz cel, ale przy tak mroźnej nocy i tak ciepłym dniu bałem się, że będzie to dla nas katastrofa “błotna” z którą możemy sobie po prostu nie poradzić. Jesienne chodzenie po prostu tak ma, tym bardziej że dzień wcześniej padało. Korekta planów i o świcie byliśmy gotowi do wymarszu z parkingu. I tutaj byliśmy jak zwykle jednymi z pierwszych ale chłopcy nie czekali na turystów tylko poszli. Od soboty dowodził Kamil i to on w Dolinie Kościeliskiej narzucił tempo przejścia.
Mrozik był fajny, choć przejmujący wilgocią. Góry oblane złotem wstającego słońca i robiło to nieziemskie wrażenie, gdy światło odbijało się z mijających gór i wpadało na szlak. Pojawiające się góry nie były jednak poezją, a wyglądały nienaturalnie wielkie, dominujące…ale my się nie baliśmy, tylko migiem dotarliśmy do końca doliny, goniąc jak po dreptaku.
Dla Jaśka schronisko na Ornaku miało jeden istotny cel: pieczątka. Jak doszliśmy tam, to nawet sesja zdjęciowa przed schroniskiem była mało istotna, bo przecież pieczątki!!!…i to całkiem oryginalne, drewniane w kształcie serca też!
Góry w śniegu i mrozie, to pierwszy taki widok tej jesieni dla nas…ale w górach jej w istocie jeszcze nie widać, bo drzewa zielone, pełne jarzębiny. “Człapaliśmy” do końca doliny by zobaczyć je, ale też być pewnym, że dla nas mogą być w tych warunkach za trudne…i tak było. Postanowiliśmy zatem wejść na Iwaniecką Przełęcz a potem przejść do Starobociańskiej Doliny, rzadko odwiedzanej a pełnej uroku. I tutaj zaczęły się schody. O ile droga do schroniska to “wyścig” kto pierwszy o tyle już podejście po śliskich kamieniach na górę było wyczynem.
Iwaniecka Przełęcz znajduje się na wysokości 1 456 m i oddziela Kominiarski Wierch od Ornaka. Te przejście nie sprawiło problemów Kamilowi. On narzucił tempo od początku, Jasiek za nim…ale oddał plecak Asi i dawał nieźle rady.
W Sudetach, Beskidach wejście tą drogą byłoby uważane za trudne, cóż w Tatrach to początek przygód. Gdy popatrzyliśmy jak zaprawieni turyści dyszeli pod tym wejściem wiedzieliśmy, że z nami nie jest tak źle.
I nagle pojawił się Ornak, jak Golica ze Słowenii. Cały w trawie, skąpany białym pyłem szronu od strony, gdzie słońce jeszcze nie dochodziło.
I zaraz przełęcz nawet ze śniegiem. Kamil pierwszy czekał na nas, gdy na nas i na niego patrzyła grupka turystów zmierzających na Ornak…i tak pewnie myśleli sobie czy my z nimi?
Popatrzyliśmy sobie na Kominiarski Wierch, poczekaliśmy na Asię i zaczęliśmy zejście do kolejnej w tym dniu doliny.
Zejście było tak samo wymagające jak podejście. W miejscu gdzie operowało słońce było ślisko. W wielu miejscach szlak był podmyty i wymagał sprytu by obejść uszkodzone miejsce. I tutaj Janek zdecydowanie górował nad Kamilem. O ile, Kamil na “prostej” jak narzuci swoje tempo to jest nie do zatrzymania, o tyle w miejscach wymagających “technicznych rozwiązań”, Jasiek radzi sobie zdecydowanie lepiej niż on i nie boi się tego…a Dolina Starobociańska z przepięknie podświetlonym Starobociańskim Wierchem (naszym celem już na następny rok) była cicha i niezwykła. Robiła wrażenie.
No i słoneczko zaczęło przypiekać . Zaczęliśmy się rozbierać i tonąć w błocie, czego najbardziej się obawiałem. Janek przetestował leżące kłody na jego równowagę, co wyszło świetnie…i to wystarczyło, by powiedzieć że odpoczął.
Obydwaj z Kamilem tylko śmignęli i byli w Dolinie Chochołowskiej. W tym dniu wszyscy nas mijający, musieli nauczyć się Dzień Dobry. Janek nikomu nie odpuścił, ale większość się uśmiechała. Przed nami jednak był problem dotarcia do Doliny Kościeliskiej.
Z Asią byliśmy w Tatrach wiele razy, ale jak to w Tatrach bywa idzie się w na szczyty, a nie po dolinkach i polankach. My z przyjemnością podjęliśmy wyzwanie czarnego szlaku, łączącego obie doliny…i to było fajne, trudne i dramatyczne.
Temperatura już była z pewnością powyżej 10C i cieszyliśmy się nią, jak i tym, że na trasie nie było nikogo.
Trasa z Doliny Dudowej, bo tak się nazywa punkt startowy łącznika, na Niżną Kominiarską Polanę, przebiega przez region gór o wysokości ponad 1 400 m. Jeżeli ktoś myśli, że to spacerek to może się pomylić jak turyści czescy, których pierwszych zmęczonych spotkaliśmy, ale oni pierwsi powiedzieli nam o błocie…a nam się wydawało, że błoto nam nie groźne
Do Kominiarskiej Przełęczy jakoś szło, tam Janek po raz pierwszy pośliznął się i wylądował cały w błocie. O dziwo bez żadnych kwękań, choć miał problem z wstaniem!
Od niej prawie 1,5 km szlaku było walką z błotem po kostki, trawersowaniem trasy bokami i walką chłopaków z chęcią natychmiastowego czyszczenia butów (Kamil). Nie było to łatwe…ale widoki ośnieżonych gór, Giewontu wspaniałe!
Ja już byłem wykończony, ale nabrałem siły, gdy zobaczyłem turystów w halówkach zmierzających w nasza stronę i nie reagujących na nasze sugestie, że przecież błoto!
My byliśmy już na końcu. Janek to wyczuł bo pobiegł w dół z polany, by tylko umyć buty i wracać na drogę.
..i najgorsze, że gdy mnie zaczęły boleć nogi, ich nie. Kamil zdecydowanym krokiem wyprzedzał nas w tłumie o jakieś 200 metrów. Janek szedł po trawie, a ja zastanawiałem się gdzie jest nasza granica możliwości. Po raz kolejny prawie 20 km zrobionych. Po raz kolejny w trudnym regionie, ze zmieniającymi się warunkami i z sumą przewyższeń wyższą niż te nasze sudeckie. Chłopcy idą i się domagają, nie protestują…a nagrodą jest następna wyprawa.
Cóż nie udała nam się wyprawa na Krzesanicę, ale pożegnaliśmy Tatry w tym roku, by wrócić w następnym, silniejsi o tegoroczne doświadczenia, które nas zdecydowanie wzmocniły, ja już nie mogę się doczekać.