Borowa wieża…przez Wołowiec.
grudzień 27, 2021 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
W 2017 roku zdobywaliśmy Borową…więcej niż raz. Wtedy pod jednym z wpisów, obiecaliśmy Asi, autorce komentarza, że wejdziemy na Wołowiec w Górach Wałbrzyskich, czyli w Górach Czarnych. Drugi dzień świąt i tak sobie pomyślałem, że jedyne szlaki jakie nie przeszliśmy w tych górach prowadzą przez Wołowiec…i co niektórzy od razu myślą o Tatrach. Ja też tak myślałem, jak stałem pod tym Wołowcem…ale od początku.
Musiałem wymyślić taki plan dnia, by chłopców zaangażować, zmęczyć i zaaktywizować…ale samemu nie paść. Tak sobie myślałem i myślałem, i stwierdziłem, że “wypierdki” w Górach Czarnych to może być coś ciekawego. Cel: Rusinowa za Wałbrzychem, a potem na Borową na której byliśmy i przed wieżą, i już na wieży.
https://www.zespoldowna.info/borowa-czas-zlosliwosci.html
https://www.zespoldowna.info/to-tylko-szczescieendorfiny-dzieci-spokojnedla-rodzica.html
https://pl.wikipedia.org/wiki/Borowa_(g%C3%B3ra)
Termometr samochodowy wskazywał –10,5C i chyba na to czekaliśmy. Od razu ubraliśmy raczki i …czy znów będą strzelać fochem i marudzić jak wczoraj na starcie? To nie wygląda tak, że zawsze chłopcy chcą iść. Oni też lubią jeść, leniuchować więc przełamanie w taki dzień jest trudne, bardzo. Wczoraj jakoś się udało, teraz choć uśmiech był na twarzy, to coś było to podejrzane dla mnie.
Pierwsze kroki i już było wiadomo, że tym razem focha ma Janek. Bo za zimno. Po zmianie rękawiczek bo za gorąco….oj nie przeklinałem, oj udawałem, że szlak mnie nie trafia, na pewno policzyłem do ponad 100 i łaskawca ruszył za Kamilem.
Jak już myślałem, że sytuacja opanowana, to …bo idziemy pod górę, bo nie da się dwóch rękawiczek na jedną rękę założyć….dalej liczyłem i miałem nadzieję, że Kamil gdzieś na nas poczeka.
No i poczekał. Przełęcz Szypka. Zaraz za “szybką” widać było podejście i nagle foch został wyłączony. Nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka, ale na to wyglądało, że było za łatwo na starcie. Teraz już było odpowiednio…a ja sobie przypomniałem, że o tych górach nigdy, ale to nigdy nie można mówić “wypierdki”. Kto tak mówi popełnia błąd. Ja znów się zapomniałem i miałem niestety się przekonać o tym, idąc tą wspaniałą granią oczywiście góra-dół, dół-góra i tak bez końca.
Pierwszy szczyt na naszym niebieskim szlaku to Dłużyna o wysokości 685 m npm. Mi się nie dłużyło wchodząc pod górkę. Chłopcy szybko, ale Kamil był na “małym zgięciu”, co już było odpowiednim ostrzeżeniem. Potem oczywiście w dół, bo po co po równym. Kolejna przełęcz i kolejna górka.
Janek wystartował już na ful do przodu. Nie dawał nawet centymetra dla Kamila, by ten mógł go minąć. Nie było jednak łatwo. Nagle górka się “wyostrzyła” i Janek po królewsku przepuścił Kamila. Dzieci na końcu czekały na ojca, a Janek wołał, że na “Kozioła” wszedł, gdy miał być Mały Wołowiec! Zong!
Trochę trwało jak doszedłem do słupka, który rzeczywiście podawał nazwę…Mały Kozioł 720 m npm. No zaskoczony byłem. W domu sprawdziliśmy i okazało się, że funkcjonują dwie nazwy: Mały Wołowiec i Mały Kozioł, i bez względu co jest małe, to podejście już było ostrzegawcze.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ma%C5%82y_Wo%C5%82owiec
Oczywiście trzeba było zejść w dół, by stanąć z Wołowcem, tym dużym, oko w oko. Gdyby tak nie miał lasu, gdyby tak miał 2 000 m npm plus to byłyby to bliźniaki z tym, że jeden w Tatrach, a drugi w Górach Czarnych nad Wałbrzychem.
Wołowiec nas kompletnie zaskoczył, a mnie zauroczył. Stękaliśmy pod górkę, jak na Wołowca. Widoki pierwszorzędne, jak na Wołowcu i te skały. Ja już nie myślałem o “wypierdku”, tylko by nas już więcej jakieś podejście nie zaskoczyło. Asia jakoś o tym nie pisała w komentarzu
Jednak trzeba było zejść na dół. Kamil patrzył w dół i już się upewniał, że nie będziemy tędy wracać, a Janek jakby czwarty żagiel złapał i tylko go “popychał” do działania….taki to Janek. Nawet nie marudził, że ma raczki, a tutaj bez raczków bez szans: lód na lodzie, choć pokryty śniegiem. Janek świetnie się odnalazł na szlaku “krajoznawczo”. Mieliśmy przerwę w lesie z niesamowitym widokiem na Wałbrzych. Janek od razu celnie: “Tato Chełmiec!”. Była pochwała.
Długo nie podziwialiśmy, bo znów była górka i “zgórka” jak to Janek powiedział, a ja dodam że była jeszcze jedna górka i doszliśmy na “Duży Kozieł” tak brzmiało w oryginale . W istocie góra nazywa się Kozioł i ma 774 m npm.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kozio%C5%82_(Sudety)
O ile do tej pory myślałem, że te interwały to jak w Górach Suchych i jak w Tatrach, to jak popatrzyłem na zejście z tej góry i podejście na Borową, to chyba coś innego miałem w głowie. Oj to nie były “wypierdki”. Jeżeli w górach takich jak te, pojawia się wykrzyknik przy szlaku to z pewnością coś oznacza. Oznaczał! Kamil dobrze to czuł i znów włączył się, że on tędy nie będzie wracał. Inaczej z Jankiem. On po prostu “spadał”, czyli robił to co Janki lubią najbardziej.
Tak sobie myślałem, że tutaj jak z Lackowej się “spada”. Zejście z trawersikiem, też jak w Tatrach. Kamil wyhamował i brakowało Asi w tym momencie bardzo. Całą drogę wspominał Mamę, która została w domu i tu było takie tęskne: “Mama Asia pomóż!”…tato nie pomaga niestety. Walczył i był dzielny, i dał radę!
Znów musze to powiedzieć: TO JEST JANEK! IM TRUDNIEJ TYM WESELEJ! Borowa jednak czekała. Do tej pory nigdy nie wchodziliśmy na nią czarnym szlakiem, a teraz czekał na nas. W pierwszym momencie wyglądał jak szlak na Wolarz.
Po 100 metrach była to już Lackowa, tak Lackowa.
Kamil dzielnie zasuwał do góry i to bez zgięcia w pół, a podejście niczego sobie. Zaskoczył.
Za te mordercze podejście była nagroda: wieża. Janek zsapany, ale on na wieżę. Ostatnimi czasy już nie dochodzi do samej góry, ale czekałem co będzie tym razem.
Udało się, choć ostatnie schodki było “tato daj rękę”, a tam widoki zapierające dech wszędzie. Nie trwało to długo, bo przecież trzeba zjeść ciastka i popić herbatę. Źle trafiliśmy: te ciastka były twarde. Włączył się foch i znów było za zimno i za ciepło. Znów pieczątka miała się sama zrobić, a nie chciała bo zamarzła. Janek miał schodzić, ale nie wiedział czy chce…i na szczęście pojawił się pierwszy człowiek w tym dniu. Z pieskiem. Bardzo małym pieskiem. Oj jak Janek zaczął schodzić, nawet o fochu zapomniał.
Zeszliśmy z Borowej czerwonym i skrótem do Przełęczy Koziej. Tam wybraliśmy szlak czerwony bo “grzbietowy”, ale tak w istocie chcieliśmy wejść na jeszcze jedną atrakcję po drodze. Foch wyraźnie został na Borowej i Janek dokuczał Kamilowi jak umiał, ale ten nie był dłużny. Fajne to było.
Mi też się obrywało co jakiś czas, ale dawałem rady. Dobre i długie nogi to bezcenne w takich sytuacjach. Nagle Janek zawołał wieża. Owszem szliśmy na kolejną wieżę, ale gdzie ona.
Okazało się, że choć nie jest to wieża, to widoki z tej platformy były przednie. Nam objawiła się przy tym niespodzianka, czyli skrót na niebieski szlak, z którego skorzystaliśmy. W ten sposób dotarliśmy na Dłużynę.
Dochodziliśmy do naszej Przełęczy Szypkiej. Mieliśmy skręcić w dół czerwonym szlakiem, ale w górach szczęście zawsze Ciebie zaskoczy. Kamil się pomylił i poszedł pod górkę…a my jakoś za nim. Tam zobaczyliśmy tą sosnę.
Dla mnie hit: sosna z Gór Czarnych i ta samotność na tle tych gór!!!
Usiedliśmy i piliśmy herbatę podziwiając to czego nie widzieliśmy w ciągu całego dnia. Zdecydowanie jakoś nie chciało się schodzić z tego miejsca bez nazwy. Na pewno wrócimy tutaj z Asią, jestem o tym przekonany,
Chłopcy wyraźnie zmęczeni. Jak patrzę na profil naszego przejścia, jakoś mnie to nie dziwi. Byli wyraźnie bez złych pomysłów na dalszy dzień…i o to chodziło.
Nie spodziewałem się takiego dnia. Po raz kolejny nauczyłem się jednego: to co na końcu może być najlepsze na początek. Szkoda, że Asi wcześniej nie posłuchałem…jakieś 4 lata temu. Dla mnie niebieski to najlepszy szlak Gór Czarnych na Borowę. Po prostu dynamiczna perfekcja, ale trzeba mieć odrobinę kondycji, bo nie da się tak wchodzić i schodzić po tych interwałach. Zaufajcie bo wiem co mówię
Dziękuję Asi, miała rację!