Brestowa, Salatyn, Spalona, Pachola.
wrzesień 29, 2020 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
To był główny cel naszego wyjazdu, szczyty do Turystycznej Korony Tatr oraz pierwsza “salatyńska” część Rohaczy. Zdaliśmy egzamin na Banówce, teraz chcieliśmy więcej. Z drugiej strony chcieliśmy wrócić tam, gdzie dobrze się działo, bo góry niosą cuda z sobą…nieprawdaż.
Pierwotny plan trasy był za trudny dla nas, aż 1 640 m podejścia. Więc postanowiliśmy sobie ułatwić trasę i wynagrodzić chłopakom wysiłek z dnia minionego i podjechaliśmy wyciągiem z parkingu na podejście pod Brestową, czyli szczyt numer 3 naszej wyprawy. Byliśmy już na niej, więc trochę forów można było zastosować, a z drugiej strony nagrodę za wczorajszy wysiłek. Zrobiło się 1 200 m, a to już pozwalało walczyć z zegarkiem który po Banówce pokazał mi 6 dni odpoczynku i konieczność zjedzenia podwójnego obiadu po takim wysiłku…co oczywiście nie nastąpiło.
https://www.zespoldowna.info/salatin.html
UWAGA: ani przez chwilę nie myślałem, czy chłopaki dadzą radę! Problemem była żona, czy ona najmniejsza da radę, ale po “żeberkach” była na to gotowa, natomiast mnie pierogi z jagodami nie mogły postawić…i wiedziałem że mogę być czynnikiem ograniczającym mobilność wyprawy…stąd też mój świetny pomysł podjechania trochę w górę.
Dzień się zaczął jak “ostatnio”. My do góry wzrok a tam chmury. Janek spuszczony z hamulca, świetnie znający trasę poszedł.
Jednak pierwsze 100 metrów to była rewia mody i jak tutaj być ubranym, by nie zagotować się już na starcie. Ciągłe przerwy na “przezbrojenie” ciuchów spowodowały zmianę lidera. Kamil jak uciekł, to nawet Janek nie próbował na trawersach go gonić, w końcu Kamil i tak sam się zatrzyma, bo Kamil potrafi się zatrzymać!!!
Podejście pod Brestową jest długie, wymagające kondycji…i tutaj chłopcy nas zaskoczyli. Jedynie para Słowaków i dwóch Polaków nas dogoniła, a tak to my goniliśmy innych, którzy im wyżej, tym byli bardziej “zagotowani”. Pogoda nie była jednak łaskawa, a te chmury były dość kłopotliwe jak się na nie patrzyło. Nasz cel numer 4 Salatyn i numer 5 Spalona tonęły w chmurach, tylko Rohacze wysuwały się z nich dając nadzieję, że może być inaczej.
W górach wciąż lato. Na tym zboczu w ubiegłym roku mieliśmy szaleństwo kolorów, tym razem to wciąż było lato. Weszliśmy na grań i rozpoczęliśmy naszą “bieszczadzką” w Tatrach Zachodnich, wędrówkę po grani Salatynów.
Strategia trzymania się końca przyjęta przeze mnie, bo zdjęcia stamtąd miały być najlepsze, była najlepszą dla mnie. Asia postanowiła kontrolować tempo przejścia, ale i tak było na tyle wysokie, że wysocy na końcu mieli problem, żeby dostosować się do niego. Zatem robili zdjęcia np. celu numer 6 naszego pobytu Pachola, który akurat postanowiła pogonić chmury trochę. Nagle nasze Salatyny w całości oczyściły się z nich i można było podziwiać jeden z najpiękniejszych fragmentów Tatr Zachodnich w całości. My to lubimy najbardziej.
Najlepszym miejscem do podziwiania jednak jest najpiękniejsza góra dla mnie, gdzie spotkaliśmy “Anioła”-Kubę, Brestowa. Tutaj po raz pierwszy odpoczywaliśmy. Ci którzy byli sprawniesi od nas już poszli, Ci którzy mieli gorszą kondycję jeszcze nie doszli. Był czas na mistykę miejsca i oglądanie Tatr na “talerzu”.
Kiedy dostaję kłopotliwe pytania i do tego złośliwe typu: po co tyle fotoshopu, skoro i tak nie jest możliwe by chłopak z ZD chodził po górach, to dziwnym trafem wracam do tego miejsca. Pewnego razu pojawił się Kuba, wziął Janka za rękę i spacerkiem w tempie nieosiągalnym dla mnie zszedł z Brestowej i podszedł na Salatyn, od tak. Zawsze mam w głowie złośliwość dla takich osób: spróbujcie przetestować się tutaj i wyrzućcie z głowy pomysły o fotoshopach.
Tym razem też było anielsko i cudownie. Janek z Kamilem kontrolowani przez Asię, nie dali odczuć, że nie jestem ciężarem dla ekipy, choć i tak byli dwa zygzaki nade mną. Podejście zaś “otworzyło” niebo nad nami i słońce pojawiło się w całości podgrzewając dobrą atmosferę i to nieźle.
Wejście na Salatyn, choć nazywany Salatynem Małym o wysokości 2 048 m już dało obraz naszego przejścia. Od razu obudziły się wspomnienia z tego pierwszego razu…ale wtedy przeszliśmy!…a to miał być dopiero początek naszych “odkryć”.
Pierwsze odkrycie tego dnia. Stanęliśmy w tym samym miejscu co za pierwszym razem, przy resztkach metalowych słupka z oznaczeniem szczytu. GPS pokazał szczyt…ale okazało się, że “po słupkach” to nie to.
Popatrzyliśmy na widoki….
…a słońce już “paliło” pokazując nasze kolejne cele…
…i schodziliśmy zaskoczeni, że ludzie jakoś się “kumulują” na dole a nie górze.
Powód okazał się trywialny. Słupek z oznaczeniem szczytu tym razem był w dolinie a nie na górze.
…i tak robiąc zdjęcie, kręcąc się wokół opisów szlaków dokonaliśmy drugiego odkrycia. Przed nami Skrzynarki “odcinek grani głównej Tatr Zachodnich pomiędzy Spaloną Kopą (2083 m n.p.m.) a Zadnią Salatyńską Przełęczą (1907 m), zwaną też Przełęczą pod Dzwonem”.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzyniarki
Nagle przypomniało nam się, dlaczego wcześniej zdobywaliśmy tylko Salatyn. One tam były, grań która miała nam sprawić dużo problemów na tym przejściu. Pojawił się strach, bo z Salatyna już wyglądały na wyzwanie. I strach zaczął mieć wielkie oczy…ale ludzie szli.
Najpierw skończył się Salatyn “bieszczadzki” a pojawiły się kamienie i grań się mocno zawęziła.
Pojawiła się Pachola (ta wielka po prawej stronie) i strach miał już jeszcze większe oczy, bo Spalona (ta po lewej) jakoś przy nim nie robiła wrażenia. Problemy techniczne spowodowały, że utworzyły się dwie grupki: Asia prowadząca i Kamil który kamienie po prostu przechodził długimi nogami, no i Janek, który musiał na wiele z nich po prostu wejść lub obejść ze mną.
Dzięki temu mogłem patrzeć na Pachola z zachwytem i przerażeniem, bo pamiętałem jej czarne, niedostępne wielkie ściany. Mogłem tez wrócić do tyłu i popatrzeć na Brestową, Salatyn. Była to jakaś emocjonalna równowaga przed tymi Skrzynarkami, które obok kamieni dodały ekspozycję typu “Shrek nie patrz w dół”…a jednak patrzysz.
Po skałach nie szło nam źle, powiem szło nam rewelacyjnie, aż doszliśmy do miejsca, nazwijmy to: SKAŁY.
Najpierw była to ekspozycja. Jakoś daliśmy radę. Potem kominek i daliśmy radę. Myśleliśmy, że najgorsze za nami.
…bo było mniej sypko, nie było kamieni i już Spalona była przed nami. No właśnie była, ale za kolejną “skałą”.
Tym razem wyglądało to źle…ale ludzie szli. Była ekspozycja. Był kominek do góry i był “cokół” na łańcuchu, ale ludzie szli a Kuba mówił, że to będzie łatwe.
Okazało się, że trening czyni Mistrza. Ścianka pomogła. Nie było to łatwe przejście dla nas, ale ludzie przeszli a my za nimi i piękno przed nami już się pojawiło.
Nie patrzyliśmy na Spaloną, ale na Pachola. Ściana czarna przed nami, która tak nas straszyła z daleka, a teraz była już blisko, bardzo blisko.
…a Spalona piękna jak wszystkie Salatyny, z jej bieszczadzkim charakterem czekała na nas. Trawersowaliśmy jej skaliste zbocze z dużym wysiłkiem. Nie było to łatwe technicznie tym bardziej, że nagle okazało się że jest kilka wariantów przejść, ale Asia nami kierowała…a ja znów do tyłu patrzyłem na Brestową, Salatyny, Skrzynarki wyglądały tak odległe, a przecież przez nie przeszliśmy przed chwilą.
W końcu udało się wejść na grań Spalonej, która w tym miejscu nie różni się od Salatyna. Mieliśmy tam odpocząć…i chyba to był błąd, bo Pachola.
Pachola nie wygląda jak Salatyny, a raczej jak szczyty Tatr Wysokich, w końcu łączą ją z Rohaczami. Jest czarna, dominująca jak na tym zdjęciu poniżej. Nawet prowadząca Asia potrafiła się odwrócić do mnie i wskazać na to zjawisko…a my mieliśmy tam wejść. Ciekawe!
Nawet Banówka, która wyrastała ponad Spaloną w tym momencie nie robiła na nas takiego wrażenia jak Pachola. Postanowiliśmy odpocząć i to chyba był pewien błąd. Tak patrzyliśmy ze Spalonej i pojawiały się wątpliwości typu: “…ale tam nie ma jak przejść!” albo “…nie widać jak ludzie przechodzą granią, to jak my przejdziemy!?”
Odpoczywaliśmy ciesząc się Spaloną, ale w końcu trzeba było iść, bo skrótów nie ma…mijających Pachola.
I dobrze, że popatrzyliśmy na naszą Banówkę z dnia minionego. Z tej strony wyglądała obłędnie, nie do zdobycia, a jednak tam byliśmy…poszliśmy.
Stojąc twarzą w twarz z tą górę, zdecydowanie ma się dziwne uczucie, że nie ma jak na nią z tej strony wejść, no chyba że grzebieniem….poszliśmy.
Pierwszy strach minął, bo okazało się, że poniżej grzebienia jest szlak, choć z ekspozycją, ale to nie robiło na nas wrażenia. Po prostu dużo powietrza.
Im było bliżej do góry, tym szlak stawał się łatwiejszy. Był jednak problem: jak na nią wejść, bo nie było widać żadnego przejścia, tylko skalny monolit, choć szlak “szedł”. My poszliśmy.
Doszliśmy do “monolitu” i okazało się, że nie każdy monolit jest monolitem, a ma w sobie kominki. Dla nas kolejne tego dnia odkrycie.
Okazało się, że jest kominek z łańcuchem ale bez emocji. Kamil wszedł świetnie, a dla Janka to była zabawa. Wejście na szczyt po skałach i trawersie po tym wszystkim okazał się w miarę prosty.
Przyzwyczailiśmy się do tego, że wzbudzamy zainteresowanie. Pachola to nie jest typowy szczyt dla wszystkich. Na nim byli tylko “przygotowani turyści”. No i my. Patrzyli, oglądali a my tylko zrobiliśmy zdjęcie na szczycie i odpoczywaliśmy po tym jak “strach miał wielkie oczy”, napawając się jeszcze większym strachem patrząc na grań prowadzącą od Banówki do Rohaczy.
To była nasza już 6h w drodze przy zaledwie 8,5 km drogi. Mieliśmy prawo być zmęczeni.
To był nasz ostatni cel tego dnia. Byliśmy zadowoleni, że połowa grani Rohaczy za nami od Predniego Salatyna, przez Brestową, Salatyna, Spaloną, Pachola, Jałowiecki Przysłop do Banówki. Pozostała najtrudniejsza, jak będziemy na to gotowi.
Trzeba było teraz zejść i Pachola pokazała, jak można zniechęcić swoją ostrością. Ja byłem szczęśliwy, że w ten sposób nie podchodziliśmy pod tą górę.
Im byliśmy niżej, bliżej Przełęczy Banikowskiej, tym Pachola wydawała się dostępniejsza, a grań Rohaczy bardziej przerażająca.
Zejście z przełęczy to już była panika…nie patrzę na grań ani na ściany Banikowa i Hrubej Kopy. Nie dość, że widać było ludzi idących grzebieniem, to jeszcze w ścianach widzieliśmy czaszki. Strach ma wielkie oczy jednak.
Zejście do kosówek było fantastyczne, pełne kolorów i wygłupów. Chłopaków nie szło utrzymać na “wozie”.
W końcu pozwolono im iść , czyli Jankowi skakać. Ilość ludzi gęstniała. Doszliśmy do Rohackich wodospadów, które same w sobie były celem wypraw. Ja już nie mogłem nogami ciągnąć, a tutaj trzeba było jeszcze iść ponad 3 km asfaltem do parkingu, ale doczłapałem za Rodziną.
To był nasz drugi dzień. Nagle podczas zejścia, przyszło nam do głowy, że to co robimy teraz to pożegnanie Janka dzieciaka, a jego wejście w świat dorosłych. Inne cele, inne możliwości. Zrozumieliśmy, że już te dwa dni są przełomem dla niego, ale i dla Kamila, który musi się zmierzyć z zupełnie nowymi wyzwaniami, które zawsze go ograniczały:
-organizacja przejścia
-wysokość i ekspozycja
Zacząłem notować jak dużo jesteśmy w stanie osiągnąć, bo ja po dwóch dniach byłem już dętka a mój zegarek domagał się o dziwo 4 dni, a nie 6 dni odpoczynku jak nic! Nie było źle. Pierogi z jagodami pomogą i pomogły.
dzień wyprawy | zdobyte szczyty (cele) | długość trasy w km | przewyższenie w m |
1 | Jałowiecki Przysłop, Banówka | 17,9 | 1 344 |
2 | Brestowa, Salatyn, Spalona, Pachola, | 15,3 | 1 212 |