Czarcia Ambona.
sierpień 30, 2018 by Jarek
Kategoria: Włóczykij i Tysięczniki
Na Czarcią Ambonę wchodziliśmy, przechodziliśmy…tyle razy, że nie umiem powiedzieć ile razy to było. Zawsze była “elementem przechodnim” w trakcie naszych wypraw, czy to do źródeł Łaby, czy to na Stawy, czy to na Kamienie. Tym razem postanowiliśmy przetestować po raz pierwszy rodzinnie, nasze możliwości wejścia tam najdłuższym szlakiem, niebieskim z Jagniątkowa.
Plan wejścia przewidywał pokonanie 16 km trasy z sumą przewyższeń na poziomie 1 032m w czasie prawie 6h. To trasa, z pewnością jedna z najdłuższych i z największym przewyższeniem, w historii naszych rodzinnych wypraw.
Zanim wystartujemy jedno wyjaśnienie. Czarcia Ambona to nazwa grupy skałek znajdujących się przy ośrodku telewizyjnym znajdującym się na wysokości 1 490 m npm nad Śnieżnymi Kotłami. Z mojej perspektywy, w Karkonoszach drugie najbardziej popularne miejsce do zdobywania
https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Schronisko_%E2%80%9ENad_%C5%9Anie%C5%BCnymi_Kot%C5%82ami%E2%80%9D
https://pl.m.wikipedia.org/wiki/%C5%9Anie%C5%BCne_Kot%C5%82y
https://pl.m.wikipedia.org/wiki/%C5%81abski_Kocio%C5%82
Jest to też druga z trudniejszych tras pod względem długości i poziomu przewyższeń, ustępujące jedynie drodze na Śnieżkę czarnym szlakiem przez Przełęcz Sowią. Cel zatem wybitny, jak na polskie i nasze możliwości, w tym momencie.
Ważne: plan wycieczki przewidywał, że wreszcie ma być poniżej 20 stopni w górach i około 14.30 ma spaść deszcz, w efekcie mieliśmy więcej bagaży do niesienia i trzeba było utrzymać w marszu określone tempo. Start o 9.00 z Jagniątkowa z góry przewidywał, że jednak możemy zmoknąć, ale trzeba i to testować przecież, więc nie baliśmy się tego w szczególności przed urlopem w wysokich górach.
Kolejna uwaga: jeżeli na starcie dzieci już biegną, nie warto ich zatrzymywać, bo są nie do zdarcia i bardzo szybko się regenerują. Obaj chłopcy wystartowali tak, jakby chcieli zdobyć medal w sprincie…i Jasiek dominował Kamila w każdy sposób. W razie gdy przegrywał, argumenty typu “Jasiek nie nadążą”, “Jasiek idzie pierwszy, mówiłem”, “Kamil, stój! tato woła!” były w użyciu i Kamil niestety dawał się ogrywać.
Trasa przez Trzy Jawory do Trzech Mostków pozwalała na harce i tak było…ale potem wszystko się zmieniło, gdy patrzyło się z dołu na nasz cel. Widok był trochę nierealny, odległy, wysoko
Sam szlak szybko się “zdynamizował”. Z płaskiego duktu, zmienił się na szlak z podejściem, a potem z drzewem, a potem z kamieniami, a potem z kamieniami i wilgocią, by na koniec zmienić się na głazy z płynącymi między nimi strumykami.
Co jest też ważne: im byliśmy wyżej, patrz bardziej byliśmy zmęczeni i spoceni, tym było cieplej, stąd nagle wszyscy się rozbierali…
Muszę zwrócić też uwagę na kolejny fakt: od Trzech Jaworów, Kamil zasadniczo nam znikał, po czym spotykaliśmy go siedzącego na rozdrożu szlaku, gdzieś ileś set metrów dalej. Było tak aż do samej góry. Jego mina patrzącego na nas jak “goniliśmy” za nim była bezcenna, wiem co miał na myśli…zaś dla Jaśka był to skalny raj i niekoniecznie musiał gonić Kamila.
Stale powtarzam, że jeżeli coś się dzieje na szlaku każde dziecko jest w stanie przejść go, nawet te które może nie mieć sił. Skały tutaj były tym czymś co pozwalały na to, że nie można było Jaśka dogonić. Testował siebie na maksa.
Trwało to jakieś 5 km i nie znudziło mu się nawet przez chwilkę. Jak w końcu zobaczyliśmy Śnieżne Kotły, to popatrzył…tak, tak są…i poszedł po skałach dalej.
Pierwszy odpoczynek mieliśmy na Rozdrożu Pod Wielkim Szyszakiem. Chłopcy nie wyglądali na jakoś bardziej zmęczonych, ale pojawił się wiaterek zwiastujący zmianę pogody i trzeba było się przebrać. Kolejność była oczywista: Kamil pierwszy, potem my.
Druga wymuszona przerwa w oczekiwaniu na rodziców nastąpiła po chwili, tuż przed podejściem pod Śmielcem…a potem już ich nie było widać, tylko czasami było słychać….aż się spotkaliśmy na skrzyżowaniu szlaków: niebieskiego i czerwonego, po pokonaniu podejścia, które na końcu potrafi dać w skórę…ale nie chłopakom.
Przez chwilkę szliśmy razem, myślałem że tak będzie aż do Ambony, ale Kamila długie nogi pognały go znów do przodu…a my jak to Jasiek mówi, człapaliśmy spokojnie do góry.
Gdy już dotarliśmy do Kotłów, Janek chociaż przez chwilę chciał być leaderem co mu się udało i był pierwszy na Ambonie.
Po 7,3 km ciągłego podejścia usiedliśmy idealnie w tym miejscu co trzeba delektując się chwilą i jedzeniem…przed spodziewaną zmiana pogody i zejściem.
Wszystko było prawie zgodnie z planem. Odpoczynek i szybkie “spadnięcie” w dół, bo wiatr już niósł wilgoć i zapowiedź deszczu, a my jak wielu ludzi mieliśmy daleko do domu
Droga powrotna była dominantą Janka. Pierwszy etap zejścia prowadził do Schroniska Pod Łabskim Szczytem, żółtym szlakiem.
Schronisko było już widoczne, ale chmury jakie nadciągały także. Janek z Kamilem dostali zgodę zatem na dobre tempo i trzeba powiedzieć, że było bardzo trudno ich utrzymać w zasięgu wzroku. Słychać było tylko Jankowe “Dzieńdoberek”, albo “Dzień Dobry” i w tym wypadku wystarczało to w zupełności.
W schronisku pieczątka i szybkie zejście czarnym szlakiem w dół…znów szybkie. W tej historii szybkie było podejście i zejście!
Droga ze schroniska jeszcze bardziej pasowała Jaśkowi. Kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie…no może z cztery razy mostek. W ten sposób nie można się nudzić.
Bieg był tutaj potrzebny, bo jednak w końcu zaczęło padać. Zaczęliśmy się ubierać…i pomyliliśmy z wrażenia szlaki. Poszliśmy niebieskim do Michałowic, a trzeba nam było do Jagniątkowa. Zatem nasze ulubione skróty…i deszcz przestał padać na parkingu, czasami tak bywa.
Dla mnie to był najlepszy szlak w Karkonoszach od “dołu do góry”. Choć długi, wymagający to pozbawiony tłumów, dynamiczny, ciekawy, zróżnicowany. Dla tych, którzy lubią się zmęczyć…idealny. Ja polecam,tym bardziej że wszystko co było zaplanowane zrealizowaliśmy w 100% i te 16 km i te 6 h na spacerze w górach i w lesie