Gęsia Szyja, czyli tour de schodki w Tatrach
styczeń 3, 2024 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
To jeszcze było w tamtym roku. Po rozgrzewce na Kopiencu Wielkim, przyszedł czas na “schodkowy” szlak w Tatrach. My tam byliśmy, ale nie w ten sposób, jak tym razem zaplanowaliśmy. W końcu tym wariantem nie szliśmy i trzeba było to przetestować!
Ile razy staliśmy w tym miejscu? Mnóstwo, gdyż tutaj zaczynaliśmy nasze wędrówki asfalcikiem gdzieś za Morskie Oko, lub za Pięć Stawów. To było szokujące dla chłopaków, że zrobiliśmy zdjęcie jak zawsze, poszliśmy inaczej niż zawsze. Szok! Niedowierzanie nawet . Z mojej strony szok i niedowierzanie, bo chłopcy zdyscyplinowani i raczki bez zbędnych dyskusji mieli na nogach, jeszcze przed wejściem na szlak. Niech tak będzie zawsze!
Jednak niebieski szlak, który kiedyś przegrywał z tymi “wielkimi” na “wielkie góry”, miał w sobie to coś już na samym początku, czego tamte nie mają. Widoki i “złośliwość” dla ignorantów . Zaczynało się to tak, że się szło trochę do góry, potem nawet już trochę bardziej i goniliśmy za Kamilem by go zahamować, bo jak nie, to nam padnie z wysiłku zbuntowany. On wciąż nie rozumie, że nie ma szans by biec tym samym tempem pod każda górę. Janek udawał, że mu zimno, choć już robiło się gorąco. To była zatem rozgrzewka.
A potem zaczęła się kara, dla tych, którzy lekceważą takie szlaki, bo za łatwe i na jakąś tam małą górkę prowadzą. Kara dla nas. bo TOUR de schodki właśnie się zaczął. Na początku szliśmy razem z Kamilem, bo Janek i Asia mieli swój rytm. Schodków było więcej niż kilka, ba nawet za zakrętem też były. Kamil nie wierzył. Sam zatrzymywał się by złapać tchu, on mistrz świata w biegach do góry…ale tak było.
Wyszliśmy z lasu i znów schodki. Bez raczków byśmy dalej chyba nie poszli, bo schodki były całe w lodzie. Kamil patrzył podejrzliwie, bo niby nie było jakoś trudno, ale one były bez końca.
Ja popatrzyłem na góry bo z lewej i z tyłu były wspaniałe wysokie szczyty. Niby na niektórych z nich byliśmy, ale stąd lepiej je było widać. Przed nami też pięknie prezentował się cały masyw Wołoszyna i Koszystej.
Kamil jednak już padał. Owszem góry piękne, ale tyle schodów. Miał ich już dość! “W dół!” Padło niczym uderzenie w dzwon i brzmiało…a to trzeba było iść dalej w górę, i dalej po schodkach!
Janek za to rozgrzany, w skowronkach, nic sobie ze schodków nie robił, tylko szedł i wymieniał szczyty Tatr. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego pamięci i znajomości tylu szczytów!…a na końcu “byłeś” tłumaczyło wszystko.
W końcu stanęliśmy pod górą. Janek wyczytał, że idzie na Polanę Rusinową, a tu właśnie staliśmy pod Gęsią Szyją. On jeszcze o tym nie wiedział, tym bardziej Kamil, który chciał koniecznie odpoczywać po schodach. Byliśmy dokładnie w ich połowie, o czym on wciąż nie wiedział.
Nie ma lepszego miejsca do patrzenia na te setki szczytów Tatr, niż to. Polana jest zniewalająca, a gdy słońce dopiero wschodzi ponad szczyty, to już powala.
Odpoczywaliśmy dość intensywnie, to było widać po energii z jaką chłopcy zabrali się do zdobywania Gęsiej Szyi… po schodach.
https://pl.wikipedia.org/wiki/G%C4%99sia_Szyja
Pamiętam nasze pierwsze majowe wejście i to był fizyczny koszmar. Schody, schody i niekończące się schody. Zimą jest łatwiej i lżej dzięki raczkom, ale skocznię, którą zdobywaliśmy najlepiej było oceniać z góry.
Jak skończyliśmy, tak się co niektórym wydawało, bo schodków było jakby mniej, to po chwili znów były…
…a potem znów…
…a potem znów…
…w końcu skończyły się. Kamil zziajany jak nie on. Janek na luzaku swoim tempem, tak samo jak Asia. Nagroda przednia! Widok na Wołoszyn, Krzyżne, Koszystą. Janek twierdził, że widział Krzyżne
Gęsia Szyja jest wyzwaniem, który trochę oszukuje. Tour de schody od Palenicy to najdłuższe schody w polskich górach i to potrafi zmęczyć. Dodatkowo jak człowiek myśli, że wszedł na jej szczyt, to okazuje się, że poniżej jest lepiej, piękniej i ciekawiej. Nas przegonił wiatr ze szczytu, więc jedliśmy i patrzyliśmy na to co najlepsze, a gdzie inni już nie dochodzą. Szkoda.
Potem Kamil zobaczył na zejściu…schody…zdziwił się i chciał wracać przez chwilkę. Jednak Janki na zejściu są zawsze pierwsze i po prostu chyba mu się wstyd zrobiło, że “Młody” idzie a on marudzi. Poszedł.
Przeszliśmy to zejście pierwszy raz. Tak dzikich odstępów leśnych to my jeszcze w Tatrach nie mieliśmy. Ślady różnych zwierząt robiły wrażenie. Doszliśmy do Waksmundzkiej Równi, tam już kiedyś byliśmy. Jednak nie szliśmy tym razem do góry, a w dół widokówkowym szlakiem w kierunku Lodowego Szczytu .
Spodziewaliśmy się już “spadania” w dół, a tutaj owszem było w dół, ale potem w górę, potem w dół i znów w górę. Trochę się zmęczyliśmy w tej dziczy!
Nagrodą był widok na wspaniałą grań Tatr Wysokich: od Jagnięcego, przez Lodowy i dalej przez Jaworowe. To kolejny raz, gdy widoki nas zatrzymały w miejscu, ale Pana Krzysia też. Jankowi na jego widok włączyły się powitania. Do tej pory nie miał z kim sobie porozmawiać, więc z Panem Krzysiem nawet była niezła pogawędka!
Tak nas zachwycił ten szlak, że szukaliśmy miejsca na ostatnią herbatkę. Chłopcy dopominali się, my też. Jak usiedliśmy naprzeciwko Murania w Tatrach Bielskich, to trochę nam to zajęło, by w końcu wstać. Ten szlak jest pod tym względem wybitnym!
Zejście do Palenicy, to fontanna zbiegania i szczęścia, że jednak schodki…ale w dół, to znacznie lepiej niż pod górę. W końcu się skończyły i do parkingu nie było tak źle.
Tour de schody się skończył. Znów szlak, który został na koniec, wywarł na nas tak duże wrażenie, że powinien być zrobiony na początek. Był to creme a la creme wszystkich wypraw, po oglądanie i podziwianie, tego co jest tutaj najpiękniejsze. Znów zastanawiam się, jak to jest, że idziemy zawsze na początku tak daleko, a to co fajne jest tak blisko. Warto o tym pamiętać. Polecam bardzo!
Na koniec Janek z zapałem wycierał na mapie nasze szlaki, jakie przeszliśmy. Zostało ich w Tatrach do przejścia znów mniej i jest to fantastyczne!