Giewont
listopad 23, 2020 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Jak słyszę Giewont…to uciekam w drugą stronę. Kojarzy mi się z tłumem wchodzących w kolejce bo trzeba, bo mus…należy jednak do Turystycznej Korony Tatr. Czekaliśmy na taki moment by wejść na niego szybko i zejść. Było zawsze dużo ludzi, albo burze. W drugi dzień naszego listopadowego pobytu w Tatrach przyszedł ten moment. Nie ma ludzi w Tatrach, to może jednak wejdziemy na Giewont?
Niech ktoś powie, że brzydki? Niech ktoś powie, że łatwy…na starcie.
Giewont dominuje nad Zakopanem, dlatego ludzie myślą o nim ciągle. Zdobycie Giewontu to jak zdobycie całych Tatr… dla wielu. Cóż ruszyliśmy szczęśliwi z tego, że na parkingu byliśmy pierwsi. Był mróz i to też na pewno odstraszyło potencjalnych zdobywców. My poszliśmy jak zwykle. Kamil dla rozgrzewki śmignął jakieś 50 metrów przed nami, Janek z uwielbieniem ciągnął się testując swoje kije i tak “w dwie prędkości” chcieliśmy być jak najszybciej w Dolinie Małej Łąki bo może tam będzie jakoś cieplej, mniej wilgotno.
Uczucie “pierwszego” nas dotknęło na polanie w Dolinie. Mrozem skute i pobielone wszystko, a my robiliśmy w tym wszystkim ślady. To nie była przewidywana przerwa, ale była piękna w tych Czerwonych Wierchach.
W końcu pojawił się Giewont. Dla Kamila niekoniecznie ważny, dla Janka nie tak ważny jak zmrożona dolina…a my patrzyliśmy i szliśmy za nimi. Już w tym momencie wiedziałem, że to będzie ten dzień, ten specjalny dla nas dzień.
Jednak najpierw trzeba było dojść na Grzybowca. Szlak przez las, z kamieniami i mocno “chłodny”.
Mocne podejście pod przełęcz i było znów tak, że Kamil łaskawie czekał, a my próbowaliśmy go dojść…a on z politowaniem na nas z góry. Powoli mnie to mocno wkurza, bo ja się staram przecież.
W końcu doszliśmy na Grzybowca. Giewont już miał być z nami cały czas…no i zaczęły się skały. Janek włączył moduł pt.: “A kiedy będą łańcuchy?” i trzeba było towarzystwo gnać do przodu bo nie szło słuchać tych łańcuchów co 2 kroki.
Słońce było tutaj bohaterem. Im bliżej masywu tym było go mniej, było jeszcze za nisko. To nakręcało atmosferę i tak podkręconą przez pierwszego napotkanego turystę. Uśmiechnięty, pozdrowił nas i krótko stwierdził, że on już schodzi z Giewontu. No wszystko było niby właściwe, ale to była godzina przed 8:00 a Pan miał na oko 80 lat. Z wrażenia nie wiedzieliśmy jak mu to powiedzieć, że jest Mistrzem.
Schodząc z Grzybowca mieliśmy świecące słońce dopiero wtedy, gdy podeszliśmy pod Małego Giewonta z jednej strony, a Wielką Turnię po drugiej. Słońce zaczęło nam świecić przyjaźnie. Kolejność była niezmienna i jakoś szliśmy świetnym szlakiem, świetną ścieżynką po kamieniach, korzeniach na skraju do góry.
Asia trochę mną pokierowała, co się źle skończyło. Dostałem propozycję nie do odrzucenia bym “nie robił plecaków”", ale może trochę twarze.” Po przegonieniu Kamila płuca potwierdzały mi jedno: byłem głupi, że na to poszedłem. To był wysiłek ponad moje możliwości przez następne 5 minut. I tak oni byli z przodu a ja próbowałem uregulować pod Małym Giewontem oddech….a pod nami była Mała Łąka na której przed chwilą byliśmy.
Od minięcia Grzybowca szlak się zmienił. To już były wysokie góry w kosówce, albo w samych skałach.
Janek oczywiście ciągle: “Kiedy będą łańcuchy?” i na szczęście Giewont już stale był do pokazywania, a i zaczynały się pojawiać skalne przeszkody, które trochę ćwiczeń wymagały. To jest świetny szlak.
Podejście na Siodło było “przepyszne”. Janek świetnie operował kijkami, które jednak mocno go spowalniały. Kamil biegł do przodu, w końcu to Tatry, a on tutaj lubi biegać. Dobrze, że Asia umie go dogonić.
W końcu trzeba było pokonać schody pod Siodłem. Znów Janek wykazał się kunsztem, zdobytym, we wspinaniu się z kijkami. To była moc. Po każdych schodach Janek przeskakuje na inny poziom swoich możliwości, czyli jednak trening czyni Mistrza. Jeszcze potrafił przy tym się śmiać!
“Kierownik” miał przy tym na tyle innej mocy, że wszystkim pokazał co kto ma robić….”Kiedy będą łańcuchy?” Więc bez przerwy dalej do przodu.
Od Siodła, Giewont jest na “wyciągnięcie ręki”. Szlak jest widoczny z daleka aż po Wyżnią Kondracką Przełęcz. Nie było widać tylko Asi i Kamila. Ja już do tego się przyzwyczaiłem. Międzyczasie minął nas drugi turysta tego dnia. O dziwo szedł na Giewont i miał na pewno powyżej 70 lat. Robił to w takim tempie, że znów było tylko wow!…a wciąż była na tyle ziemia zmrożona, że przejście było po prostu przyjemnością. Krótki odpoczynek…bo “Kiedy będą łańcuchy?”
Stąd kopuła góry wydaje się banalna, łatwa i człowiek się zastanawia dlaczego jest trudna? Janek nie zastanawiał się, nie podziwiał, widział w swoich oczach czekające na niego łańcuchy. Nic sobie nie robił z widocznych z daleka Świnicy, Krywania chociażby.
On musiał być pierwszy!!!
Pierwsze metry…jak tutaj ślisko człowiek myśli. Nie z lodu, wyślizgane przez tysiące ludzi. Niby łatwe skalne stopnie…źle postawiona noga i katastrofa pewna. Ten szlak jest porównywany do Rysów. Poziom trudności w śliskości!!!
Janek był już zrozpaczony. Byliśmy prawie na szczycie przy krzyżu…a gdzie łańcuchy? Uwierzył, gdy oddał kijki.
Ostatnie 25 metrów do góry to podejście Janka, po łańcuchach. Znów wyślizgane skały. Bez łańcuchów, byłby problem. Na początku było trochę trawersów. Ja na szczyty patrzę, a on sobie instrukcje wydaje jak złapać łańcuch, jak postawić nogę.
Kolejny etap to już bardziej w górę i nie byłoby to trudne, gdyby nie te wyślizgane skały.
…a pod kopułą, to była przyjemność.
Kamil z Asią fenomenalnie w zespole dali radę. Janek musiał i chciał sam. Spróbuj mu coś podpowiedzieć…można gadać. On wiedział lepiej i dał radę.
Giewont okazał się wspaniałą górą…gdy nikogo nie ma. Trudną górą bo śliskie kamienie, a na szczycie brak miejsca, na więcej niż 10 osób bez szans i to cała tajemnica góry. My spotkaliśmy 2 osoby i postanowiliśmy zrobić przerwę na dole, bo wciąż nie było ludzi tutaj.
Zejście jest z tych wow! Mieliśmy błękit wszędzie a przed sobą Czerwone Wierchy, bo Giewont do nich przecież należy. Po lewej Wysokie Tatry ze sterczącą Świnicą na pierwszym planie, a po prawej Zachodnie Tatry. Warto było być w tym miejscu!
Zejście jest “symetryczne” do wejścia. Najpierw łańcuchy i tutaj Janek był w siódmym niebie. Popatrzył, przemyślał i się śmiał. Gdy Asia z Kamilem starali się trzymać szlaku, Janek wybierał swój trawers. Było trudno…bo bardzo śliskie skały, wygładzone tysiącami nóg. A do tego solidnie w dół.
Ten fragment powyżej był najtrudniejszy. Niby nic trudnego, ale bez łańcuchów tylko na tyłku.
Gdy wydawało się, że to już koniec znów, ale bez łańcuchów, pojawiały się techniczne problemy, bo piargowisko, luźne śliskie skałki. Wymagało to uwagi. Janek bez kijków zaskakiwał jak świetnie dobierał sobie trasę.
Kamil był szczęśliwy na tyle po zejściu, że jak tylko podszedłem usłyszałem: “Tatry jutro, tak!”. Janek był bardziej banalny: “Jemy śniadanie!?” No tak, niby tylko 6 km pod górę na szczyt, ale to zabrało nam 3:20 h. Chłopcy mieli prawo mieć ochotę na śniadanie.
I to było wciąż niewiarygodne: nie było prawie nikogo pod górą…a nasze pierwsze z nią spotkanie zostawiło w pamięci kolejkę na wejście widoczną aż Kondrackiej Kopy.
Słoneczko grzało tak że doszedł kolejny problem techniczny. Na górze szlaku było błoto, a pod nim lodowisko. Stawiając źle nogę można było mieć pewność upadku. Janek odzyskał swoje kijki i po prostu szedł, a Kamil by nie “zdobyć” grama błota szedł na palcach po kamyczkach. Śmiesznie to wyglądało.
Doszliśmy do Siodła znów z pięknymi widokami wszędzie, to jest po prostu super szlak! Tam już byli pierwsi turyści. Zgrzani od słońca, ale przechłodzeni przez cień. Oj jak ja im współczułem tego bajora pod Giewontem….a chłopcy szli. Kamil szczęśliwy, że prowadzi znów bardzo niebezpiecznie wychodził na prowadzenie. Asia próbowała go hamować, ale on sobie po prostu szedł. Janek za to włączył marudzenie i hamowanie, bo NIE MA ŁAŃCUCHÓW!!! Oczekiwał, że jutro będą.
Zejście było tak samo bardzo ciekawe jak podejście. Im dłużej szliśmy tym byłem bardziej przekonany, że rozumiem ludzi dlaczego chcą wejść na Giewont, choć nie jest to łatwe ani kondycyjnie, ani technicznie. Tym bardziej znów doceniałem tempo Kamila i Asi, którzy bez cienia zmęczenia śmigali do przodu. Janek dzień wcześniej zrobił ponad 20 km, a tutaj nie było śladu tego. Znów tylko ja, najsłabsze ogniwo tej Rodziny.
Zeszliśmy do Doliny Małej Łąki i musieliśmy zrobić sobie przerwę. Rano robiliśmy pierwsi ślady na mrozie. Teraz w pięknym słońcu mogliśmy wypić obowiązkowa herbatę i dumać nad…każdy czymś innym.
Co niektórzy nawet na zejściu potrafili biegać, to piszę w kontekście zmęczenia. Szlak był niesamowity i choć tylko 12 km prawie, to zabrał nam aż 7 h z przerwami. Można było się czuć zmęczonym, ale i spełnionym. W końcu Giewont zdobyliśmy, warto było na to czekać do takiego dnia jak ten!