Granat Skrajny
listopad 15, 2021 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
“Daliście mi drugie życie!”…tak wspaniałe są góry, gdzie ludzie dostrzegają Ciebie i podziwiają, że jesteś tam gdzie jesteś…a nie powinieneś być według wszystkich. Prawie wszystkich .
https://www.zespoldowna.info/kozi-wierch.html
Już raz “dotknęliśmy” Orlej Perci. Przyszedł czas na ten drugi. Zastanawialiśmy się nad naszym celem i nie mogło wyjść inaczej niż Granaty. Ten Skrajny, bo ponoć wejście na niego żółtym szlakiem od Czarnego Stawu Gąsienicowego jest łatwiejsze bez śniegu i lodu, a do tego jest najważniejszym z Grantów choć jest najniższy, bo ma 2 225 m npm. No i jest na Orlej Perci.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrajny_Granat
Z drugiej strony, cóż zostały nam tylko trudne i/albo wymagające kondycji, cele do naszej Turystycznej Korony Tatr i trzeba się z tym zmierzyć. No ten Granat miał być na szczęście wymagający tylko kondycyjnie.
Pobudka była bardzo wczesna, więc Janek już tradycyjnie, wtedy gdy idziemy, włącza tryb “marudzenie”. Gdybyśmy zostali w domu już było by, to jego “południe”, ale to nie jest istotne. Powód by marudzić już jest plus wyliczanie tego, co on zje.
Wystartowaliśmy po raz pierwszy czarnym szlakiem z Brzezin do Schroniska Murowaniec. To był świetny wybór, gdyż Janek stwierdził, że złapie rodziców za ręce i będzie “dobrze” ciągnięty, gdy będzie marudził i drzemał. Rodzice frajerzy poszli na to, a szlak był tak fajny jak parkowy trakt, tylko pod górę. Do Psiej Trawki przebudził się ze swego marudzenia jedynie przy “Krzesanicy bis”. Postanowiliśmy wracając zrobić swoją piramidkę.
Kamila jak zwykle goniliśmy. Przez 2 godziny “spaceru” do Murowańca, trzeba było go hamować, bo jego krok to 3 nasze i jak zwykle mogliśmy tylko udawać, że idziemy wspólnie tym samym tempem. Janek na szczęście w Murowańcu jakby się przebudził. Nabrał werwy, nielicznych w tym czasie turystów, zaczął witać i rozgrzewało się nam towarzystwo
Odpoczęliśmy przy Murowańcu. Potem wstał, złapał Brata i wyszliśmy na szlak niebieski do Czarnego Stawu Gąsienicowego i stało się lepiej. Do tego doszedł lód, kamole i Janek nam się rozbudził kompletnie. Lepiej późno, niż wcale.
To już wchodzi nam na stałe w naszych wyprawach. Asi lepiej idzie się z Kamilem, który ją słucha i wręcz oczekuje jej instrukcji. Janek, który w ogóle nie chce słuchać nikogo, woli jednak iść ze mną, bo ja tak samo człapię jak on, choć tak nie marudzę jak on. Jednak to mi, może wrzucać pytania: co to za szczyt?
Minęliśmy Karb, Janek już go zna, wpatrzeni w Kościelec pędziliśmy na podejście na nasz Granat. tam mieliśmy odpocząć i posłuchać niesamowitej ciszy tego miejsca…gdy wszyscy szli na Zawrat.
Takiego słońca jeszcze nie widzieliśmy jeszcze. Było wielkie, a i miejsce było pełne czarodziejskiej pasji i siły…potwierdziło to się nam w ciągu tego wspaniałego dnia. Kamil oczywiście pierwszy okrążył staw, a my człapiąc za nim podziwialiśmy Kościelec z każdej strony, bo on czeka na nas. Może zdobędziemy go zimą?
Do tej pory był to spacer, choć ciut długi, ale był to spacer. Teraz czekała nas “zabawa” do góry. Janek mamłając i pijąc w trakcie “ładowania” przed podejściem, włączył kolejny jego górski tryb: “Kiedy będą łańcuchy?” To taka jego pasja: łańcuchy!
Pierwsze kroki i ja wiedziałem, nie będzie to łatwe. Przed nami przeszła para taterników i powiedzieli, że będą nam machać z Fajek, więc my mamy im machać też. To był dobry start…choć Janek po chwili odpuścił Asi i Kamilowi, by była “norma”. Ich tempo i przywództwo, w takich warunkach nie mogło być dyskutowane. Puścił ich sam bez przymusu. Chłopak wie po prostu, gdzie jest w kolejce i z kogo może się śmiać, a z kogo nie…ojciec jest zawsze na końcu.
Euforia. Kolejna para nas wyprzedzała i kolejna z nami gadała, żartowała i podziwiała “zrzucając” na nas wiele wspaniałych słów…gdzie my się wybraliśmy, tak przez chwilę myśleliśmy z Asią głośno po tych słowach.
Byliśmy jeszcze na dole, a kolejni ludzie patrzyli na nas tak dobrze i ciepło mijając nas, że nie było wyjścia musieliśmy iść dalej i ta euforia. Czuło się ją po minach chłopaków, po Asi “pędzącej” do góry w taki sposób, że trzeba było to podziwiać!
Słońce podniosło się na tyle, że świeciło nam już całkiem jak w lecie. Jednak spoceni byliśmy nie jego działaniem, a podchodzeniem po skałkach. O ile szlak na Kozi Wierch wydawał nam się wymagający, to już w tym momencie uważaliśmy, że te Granaty przebijają go i to mocno. Asia z Kamilem na pierwszych zygzakach, już chodzili nam po “głowach”.
Gdy tylko minęliśmy kosówki, zaczęła się zabawa na całego. W imieniu naszej Rodziny stwierdzam, że żółty szlak na Skrajny Granat jest najfajniejszym, najbardziej dynamicznym, choć niemalże pionowym, wymagającym kondycji, szlakiem w Tatrach Wysokich. Każdy mógł “znaleźć” coś dla siebie idąc po skałach, oglądając niezmierzone ściany gór, pięknie podświetlane przez słońce. Pycha!
Naszą wspinaczkę zaczęliśmy mając ponad 9 km w nogach już i mieliśmy podejść na ponad kilometrze dystansu szlakiem, prawie 600 m do góry. Mało? Przyznam się, że jak patrzyłem jak Rodzinka mi odjeżdża, to wciąż powtarzałem sobie, że to nie miało prawa się zdarzyć…by gonić chłopaka z ZD pod górę o tej wybitności. A tutaj im bliżej tym “dalej”, im bliżej tym “ostrzej” i ja gonię moich z językiem na wierzchu. Popatrzcie gdzie jest Asia! Często pytacie się, jak daje radę sobie z facetami jedyna Kobieta w tej Rodzinie? Cóż zawsze jest pierwsza i jest liderem, choć z emocjami, to jest liderem!…a nad nami były już tylko skały, turnie i turnice! Pycha i palce lizać!
Zaczęła się wspinaczka. Janek tak jakby na to czekał. “Idę sam!” i grzał przez skały. To było technicznie trudne, ale ciekawe. Euforia po raz kolejny, no i “Kwoka z pisklętami” jak to mówi Asia, czekała na “człapiącego hamulcowego”.
Po dosłownie kilku metrach “szlakowych”, czekała nas najfajniejsza część szlaku chyba. Lity żleb, który trzeba było przejść. Miał kilka zalet:
*była to prawie ścianka, ale jeszcze nie pion
*szlak był, ale każdy mógł znaleźć własne przejście
*ono było problemem technicznym, więc “hamulcowi” mogli odpocząć
Co Janek lubi najbardziej? To co się zdarzyło na tym skalnym przejściu. Ćwiczenia jak na rehabilitacji, tylko w pionie. Czy Janek się zmęczył? Nie. Czy Janek był znudzony? Nie. Janek w tym czasie kombinował, jak zrobić swoją drogę. Kreatywnie, z namysłem tak kombinował, że aż miło.
Odpoczęliśmy chwilkę i trzeba było gonić Asię z Kamilem, którzy zniknęli kompletnie na górze. Ten “pion” ogranicza możliwości obserwacyjne więc mogliśmy dalej iść po swojemu. Asię w końcu zobaczyliśmy czekającą na nas. To łańcuchy, czekały też i na nas!
Nie wyglądały na trudne, ale pojawił się lód…a pod nimi trochę duuużo powietrza. Można było się zmartwić…ale nie Janek. Chłopak się rwał, trząsł, jak dziecko do zabawki.
Wydawało nam się, że przygoda już za nami. Nic bardziej mylnego. Lód, skraje z przewyższeniami robiły swoje na emocjach…tylko czy Janek jest naszym synem…jego jakoś to nie dotyczyło.
Włączył się w końcu dawno nie słyszany komunikat: “Gdzie ten Granat?” Pokazywaliśmy sobie, a on próbował szacować jak daleko jeszcze mamy, a im bliżej było, tym “dalej” według niego.
Asia poczekała na nas. Bracia sobie pogadali, odpoczęli, o ile byli zmęczeni, bo po nich nie było tego widać.
Wydawało się, że szczyt jest już na wyciągnięcie ręki, ale tam lód dał nam popalić. Każdy krok musiał być wyliczony, wyważony, ale to każdemu można mówić, a nie Najmłodszemu. To było trudne, bo musiałem mu to przekazać. Natura jednak sama reguluje takie sytuacje i jak się pośliznął, to sam poprosił o rękę, wsparcie i szło się świetnie.
Już sięgaliśmy (my) szczytu, gdy usłyszałem: “Patrz on jednym krokiem przechodzi, to co my na trzy!” ktoś komentował przejście Kamila. Janek od razu to wykorzystał, poprosił o rękę do wsparcia i Panie, którym my pomagaliśmy po drodze, nam pomogły.
Potem odrobina lodu i pojawił się Pan Grześ, który podał rękę Jankowi na końcówce.
Jak popatrzył na Janka, był pełen podziwu dla niego. Janek oczywiście uśmiech na twarzy i zaprezentował wszystkie swoje odznaki. Szybka sesja zdjęciowa na szczycie i Janek odpoczywając rozpoczął pogawędkę z Panem Grzegorzem, który mijał nas przed Murowańcem i nie spodziewał się nas tutaj, a tłoku na szczycie nie było!
Jak wysoko weszliśmy? Popatrzcie na te zdjęcia poniżej, nie trzeba komentować , gdyż na Skrajnym Granacie jest odpowiednio pięknie w każdą stronę! Warto tutaj wejść, a Janek pytał się co tam jest, Asia niekoniecznie.
Tutaj powyżej Orla Perć z Kozim Wierchem.
Tutaj Dolina Pięciu Stawów i “Piątka”….a przed nami kolejny nasz cel Granat Pośredni i zanim Zadni. Robiły z tej perspektywy wrażenie (poniżej).
Przed nami też Orla Perć do Krzyżnej, ale i nasza Lodowa Przełęcz, Tatry Bielskie.
Siedzieliśmy i dumaliśmy, ale dzień jest krótki i trzeba było schodzić. Tym razem wiedzieliśmy, że bez raczków to nie przejdzie. Zanim jednak zaczęliśmy schodzić, Pan Grześ nam powtórzył po raz kolejny, że to niesamowite, że weszliśmy na Granat. Państwo idący z Pośredniego, jak zobaczyli nas, byli tak zaskoczeni, że jak Janek zaczął się witać, to uśmiech im nie schodził z ust. Same dobre chwile.
To był kolejny moment, gdy dowiedzieliśmy się jak wysoko jesteśmy. Dosłownie 2 metry od szczytu jest mała grań, pełna lodu (pod górę nie przeszkadzało to) i powietrza z obu stron. Byliśmy pewni, że zaraz będziemy chodzić po “dachu” tych gór.
Tam spotkaliśmy Pana Ratownika wchodzącego do góry. Popatrzył na nas, na raczki podał Jankowi rękę i stwierdził, że pełen profesjonalizm i tego się nie spodziewał…tak samo jak nas na Granatach. Cóż zaskoczyliśmy nawet Pana Ratownika . Jego słowa nas obudziły i nagle poczuliśmy pozytywną siłę tej góry i tej wysokości. W raczkach szybko po lodzie w dół i było już tylko lepiej.
Na tym lodowym odcinku, mijaliśmy dwóch Panów, bardzo dzielnych patrząc na ich wiek. Oni jednak stwierdzili, że my jesteśmy dzielni, że weszliśmy aż tutaj. Znów było dużo dobrych słów.
Schodząc czuło się to powietrze wokół. Czuło się tą wysokość i to co dawało słońce. Wystarczyło na chwilę wejść w cień i było inaczej. Janek zwolniony z raczków udawał kozicę, a i tak nie mogliśmy dogonić Asi i Kamila.
Góry to szkoła pewności dla Janka. On testował swoje możliwości i od razu korygował swoje złe i dobre ruchy, by były jeszcze lepsze. Ja wciąż zastanawiam się skąd u niego tyle odwagi i uporu z jednej strony, z drugiej dlaczego on jest tak silny i pewny siebie, gdy cała nasza trójka jest chyba inna. Cóż jest on po prostu “swój” i dobrze, że jak poczuje problem to umie poprosić o wsparcie.
Jak się schodzi, to się widzi to, czego nie widzi się wchodząc. Ten szlak powstał by widzieć Tatry schodząc. Oglądaliśmy wszystko, witaliśmy się z wyprzedzającymi nas turystami i wszyscy uśmiechnięci, cierpliwi i wspierający. Nie było osoby, która nie byłaby obojętna na nas. Podziwiano nas, a Janek głośnym Dzień Dobry robił wrażenie.
Na zejściu znów były łańcuchy, o dziwo w tym samym miejscu co były przy wchodzeniu! O ile pod górę robiły wrażenie o tyle w dół po prostu przeszliśmy.
Słońce zachodziło. Goniliśmy w dół by choć do stawu dojść przed zachodem. Tatry wyglądały niesamowicie. Na górze złote, a na dole był początek nocy.
Janek wciąż się śmiał. On nie był zmęczony. Kamil szedł swoim tempem za Asią, a żona … robiła wszystko by udowodnić, że jej dogonić się nie da. Gdzie tutaj Słaba Płeć?
Zeszliśmy. Za nami było już ponad 8 godzin wędrowania i prawie 12 km. Zgodnie stwierdziliśmy, że nocy się nie boimy bo lampki mamy. Usiedliśmy by jeszcze odpocząć przed powrotem. Wtedy dwaj starsi panowie, których spotkaliśmy pod szczytem doszli do nas. Wtedy padły też te słowa od jednego z nich: ”“Daliście mi drugie życie!”. Byli uśmiechnięci i nie było końca komplementów. Tak z Asią stwierdziliśmy, że ten dzień i Ci ludzie których dzisiaj spotkaliśmy, byli wyjątkowi. Żaden nie przeszedł obok chłopaków i ich wysiłku bez gestu, słowa podziwu. Warto być w górach dla takich chwil.
Efekt: Janek musiał być pierwszy, więc okrążanie stawu było niczym bieg na stadionie. Ktoś był pierwszy na zakręcie a ktoś za nim na prostej przed zakrętem.
Doszliśmy do Murowańca w ostatnim momencie, gdy jeszcze piękne słońce malowało góry na złoto. Potem były już tylko lampki na głowach i Janka szaleństwo “świecenia” wszędzie!!! Szlak do Brzezin idealnie nadawał się na takie zejście z gór. Choć ciemno, to był szeroki, bez wystających kamieni i się szło w dół, cały czas w dół. Pędziliśmy tak, że minęliśmy “Krzesanicę bis” i nie ustawiliśmy naszego kopczyku, a szkoda.
Gdy doszliśmy do Brzezin ciemność zapanowała, bo Jankowi też baterie się wyczerpały w lampce i trochę zawodu było. Nic nie jest wieczne jednak i była dyskusja o kupnie nowych. Janek zapowiedział, że zrobi listę zakupów dla mnie i się o nie niepokoi.
Granat zdobyty. Kolejne w planach. To był dzień, którego życzyłbym i Wam. Dobry, długi, aktywny, kształcący, dający wiele wiary w siebie. Z pewnością zmienił nas, bo nie spodziewaliśmy się, że mamy sił na tyle by zdobyć taki szczyt, ale tam była nagroda. Janek który sprawiał problemy na początku, potem był taki jaki powinien być. Kamil w nowych lepszych butach, spokojnie i z rozwagą szedł za Asią i wspaniale z nią współpracował…by nie pobrudzić butów. Był mały problem jak przebieraliśmy się, bo chciał od razu by były czyste, ale na szczęście nocą nic nie widać. To była wyprawa dobrych emocji i chciałbym aby one nas ciągle spotykały. W górach są dobrzy ludzie.