Grześ, który miał być Wołowcem.
marzec 10, 2025 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Gdybym pamiętał naszą pierwszą “zimową” próbę zdobycia Wołowca, to bym nie poszedł tym, kolejnym razem.
https://www.zespoldowna.info/rakon.html
Jeżeli ktoś mi mówi, że nasze wyprawy to są takie szczęśliwe i przypomniałby mi o tym przed…to też bym nie poszedł na tego Wołowca. A tak obudziliśmy się i byliśmy znów na Siwej Polanie o 6:00. Poszliśmy na tego Wołowca. Zimno jak diabli, lód już od początku, a miało być 20C. Kamil oczywiście poszedł sam, a my powoli omijając tafle lodu za nim, aż do Polany Chochołowskiej…który to raz ostatnio?
Pierwszym sygnałem, że ten dzień będzie inny niż zawsze był głośny krzyk:”Pieniak!” Cholera pomyślałem, kto nas tutaj od nazwisk wyzywa…jakaś kobietka i to nam zupełnie nieznana. Kamilowi tak. Zosia, Przewodnik Tatrzański, zawsze wspierająca Bonitum, aż zatrzymała auto, gdy rozpoznała Kamila. W końcu wspierała Bonitum w ich tatrzańskich wyprawach. Zaskoczeni, ale szczęśliwi dobrymi słowami, pożegnaliśmy Zosię, która popędziła do swoich kursantów, a my poszliśmy dalej.
Nie było krokusów, to od razu donoszę. My walczyliśmy z lodem aż do samego schroniska. Znów zawitało u nas lenistwo. Nie chciało nam się ubierać raków na takie 20 metrowe lody, by je po chwili ściągać. Więc przez to szło się jak się szło. Jak doszliśmy do schroniska, to mieliśmy znów niespodziankę: Zosia i Janusz, zawsze wspierający Bonitum, przygotowywali swoich kursantów. Zosia od razu nas pogoniła do zdjęcia i tak dzięki temu mamy prezent z tej wyprawy ze wspaniałymi Przewodnikami Tatrzańskimi i niesamowitymi ludźmi gór :)
No i to był koniec dobrych chwil na ten moment. Janek zdopingowany do pójścia na Wołowiec, w ogóle nic nie chciał robić, taki inny system motywacji. Upór horyzontalny na maksa. Kamil przeciwnie. Po lodzie po którym się tylko jechało w dół, przeszedł i po prostu zniknął.
Janek wyruszył w końcu. Jednak po chwili trzeba było się z nim gimnastykować by raczył się rozebrać troszeczkę, bo słoneczko w końcu zaczęło dopiekać.
Przeszliśmy z dwie tafle lodowe i trzeba było w końcu ubrać raki. Kamil bez problemu, naczekał się na nas, więc mu było wszystko jedno. Janek opór…”bo śnieg jest za śliski”. W końcu po nerwach ubrał.
Kamil zadowolony, że dostał nowe raki półautomatyczne, które świetnie się trzymały nóg, zawinął w górę i znów nie było go widać. Asia, także testowała swoje nowe raki półautomatyczne i były świetne…tylko temperatura rosła i robiła się bryja. Trzeba było się znów rozebrać. Scenariusz był ten sam. Nerwy na maksa, a królewicz sam nic nie zrobił! Kamila nie było widać, więc … nerwy były po naszej stronie. Janek w końcu znów łaskawie się rozebrał ciągle powtarzając Wołowiec. Mieliśmy w nogach już 9 km walki w tych warunkach i jego zachowanie tylko nas dołowało.
Po kolejnym etapie marudzeń i wzroście temperatury do poziomu tropików, powiedzieliśmy sobie dość: byle do Grzesia! Janek jak to usłyszał nie był zadowolony, w końcu on się wybierał na Wołowiec, a nie na Grzesia. Jednak poziom marudzenia dramatycznie zmalał. Janek poznał Pana Michała i Pana Wojtka instruktorów skitouringu. Mógł w końcu sobie pogadać na tym upiornym podejściu na Grzesia.
Po chwili można było pogadać z innymi “padającymi” turystami i okazywało się, że ten Grześ lubi dokuczać wielu, nie tylko nam :) Ponad 800 m przewyższenia plus “ciepły” śnieg zrobiły swoje. Asia zadecydowała:” Ja zostaję na Grzesiu, jak chcecie idźcie dalej sami!” Nie było chętnych! Padliśmy wszyscy.
Dobrze, że były góry to mogliśmy na nie patrzeć i chłonąć. Było śniadanko i herbatka. Grześ zabrał u nas wszystko! Na szczęście to co najgorsze też. Od tego momentu nastąpiła duża zmiana u Janka. Rozpoczęliśmy zejście. Janek witał wszystkich wchodzących do góry. Okazało się, że kilka osób po drodze już spotkaliśmy. Zaczął życzyć wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet wszystkim Paniom. Tu robił nastrój, nikt się po nim tego nie spodziewał, więc Panie robiły duuże oczy z wrażenia, a niektóre nawet wyściskały Janka, jak Pani Agnieszka.
To szedł już inny Janek. Uśmiechnięty, wspierający i zaczepiający każdego, kto zwrócił na niego pozytywną uwagę. Wtedy gadał, gadał i jak już miał nawiązany kontakt z osobą, to pokazywał swoje odznaki mówiąc:”To Korona! Zdobyłem!” Wtedy wszyscy zostawali w niemym podziwie dla niego, Janek ich tak umiał omotać przez tą krótką chwilę, że aż nieprawdopodobne.
Tym razem na zejściu nie chciał zdjąć raków, bo ślisko. Na szczęście Panie do góry szły i on życzył im najlepszego z okazji Dnia Kobiet. W takim momencie nie miał jak protestować. Raki zostały ściągnięte i szybko doszliśmy do schroniska. Tam się okazało, że aby ominąć lód wystarczy przejść czarnym, nigdy przez nas nieschodzonym, szlakiem obok kaplicy i będzie super.
Mogliśmy jeszcze raz zobaczyć, że krokusów nie ma, nawet “kawałka”. Skrót był fajny i ominęliśmy najgorszy moment zejścia.
Weszliśmy na naszą drogę powrotną. Znów lód, co jakiś kawałek. Kamil trzymał się nas aż do Trzydniówki. Potem odszedł i tyle było go widać aż do Siwej Polany! On już te prawie 6 km sam przechodzi i to w takim tempie, że my możemy tylko biec za nim.
My jednak powoli. Janek dalej zaczepiał turystów i chwalił się swoją odznaką Korony i Diademu. Jednemu z turystów łza poleciała jak to usłyszał. Jak się okazało sam ma córkę z niepełnosprawnością i zrozumiał, jak wiele wysiłku kosztowało Janka by to wszystko zdobyć, by być tam gdzie on w tym momencie. Do samej Siwej Polany słychać było ich podziw dla niego.
Powrót był bardzo radosny. Janek był inny, temperatura jak w tropikach, a my szczęśliwi że nie poszliśmy na Wołowca. I tak przeszliśmy 21 km. Nogi bolały po tej wycieczce, jak nigdy. Jednak nie to było problemem, tylko jak w końcu wejść tą górę. Drugi raz nam się nie udało. Będziemy musieli sobie to gruntownie przemyśleć i znaleźć jakiś patent. W końcu zimowo go zdobędziemy jestem pewny!