Kraczonik, Jaworzyna Krynicka.
wrzesień 9, 2019 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Najdziksze góry w Polsce to… i tutaj zawsze padają słowa: Bieszczady. Ja z tym się nie zgodzę, no może ich część o nazwie Otryt, albo ta część nazywana Góry Sanocko-Turczańskie i Jaworniki mogłoby dziś na to zasługiwać. Niektórzy wspominają o Beskidzie Niskim i z tym się już szybciej zgodzę. Tak bym to powiedział, dopóki nie przyjechaliśmy do Leluchowa. Stanęliśmy pod Kraczonikiem i wiedzieliśmy, że to będzie coś innego niż do tej pory było.
Kraczonik to szczyt o wysokości 936 m i wydaje się być niezbyt wysokim. Za nami niesamowity w tym miejscu Poprad, a przed nami góry, gdzie widać drzewa świadczące o dawnej obecności ludzi, nawet w ich najwyższych regionach. To region Łemków z przed 1947 roku.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kraczonik
https://pl.wikipedia.org/wiki/G%C3%B3ry_Leluchowskie
Zaskoczenie! Przyjechaliśmy do Leluchowa, zaparkowaliśmy i zdziwiliśmy się, że ruch samochodów jest tak duży. Okazało się, że Słowacy przyjechali na targ do wioski, która chyba z tego tylko żyje. Przed nami jedyny szlak niebieski prowadzący do odległych Dubne i Powroźnik, fajnych, malowniczych wiosek.
Wystartowaliśmy jak zwykle. Janek pierwszy, Kamil za nim, ale od razu dostał nakaz:” Czekaj na tatusia!” i ten posłusznie czekał…a mały uciekał.
Najpierw ciągnęliśmy do góry przez łąki. Po chwili już przez samosiejki. Góra już na starcie nie była przyjazna dla “słabszych”. Na pewno nie jest to góra na start
Po krótkim przejściu, gdy myślałem że najgorsze za nami, bo upał już doskwierał, a było raczej ambitnie do góry na starcie…weszliśmy w las i znów ostro do góry, jak to w górach bywa .
Wydawało się, że tędy chodzą ludzie, zwożą drzewo, a im było wyżej, tym ścieżka była bardziej i bardziej “atakowana “ przez rośliny i mniej widoczna. I stał się cud, gdyż nagle z góry zbiegła para biegaczy, bardzo miłych ludzi, którzy owszem potwierdzili, że nie jest tak łatwo jak się wydaje, ale zarośla się kończą…a oni biegną i ludzi na pewno już nie będzie. Weszliśmy od razu w las bukowy, widny, ale znów bez ludzi i zdecydowanie z ograniczoną liczbą ścieżek
Janek znów zastosował stary chwyt i zatrzymał Kamila, bo przecież tatuś go woła. W ten sposób znów był pierwszy i z cwaniacką miną zajął “tron” na Kraczoniku.
Kamo był jednak zadowolony i jak wczoraj na Jaworze znaleźliśmy drugą tabliczkę, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcie dokumentujące nasze przejście.
Siedząc na “tronie” widać było dołem drogę i to całkiem sporą. Postanowiliśmy zrobić sobie skrót i zejść do niej, a nią dalej do Leluchowa. Była to jednak “górska fatamorgana”. Owszem zeszliśmy ze szczytu na coś co wyglądało jak droga, i było świetnym punktem widokowym na zarośniętą lasem dolinkę…ale bez przejścia w dół. Musieliśmy wracać. Najpierw ciekawym, skalnym grzebieniem Kraczonika, a potem bieg w dół. Na tej trasie miały odpoczywać moje kolana. Niestety tak nie było.
Zejście było bardzo zdecydowane i szybkie, proporcjonalnie do podejścia. Na koniec z pięknym widokiem słowackich gór. My zdobyliśmy tego dnia pierwszą górę, ale już czekała na nas druga także w Beskidzie Sądeckim: Jaworzyna Krynicka o wysokości 1 114 m npm.
Podjechaliśmy pod górę do Krynicy-Zdrój i chłopcy foch, bo zobaczyli kolejkę gondolową. Nikt, a to absolutnie nikt nie szedł na szlak, tylko my. Nie wychwyciłem tego jakoś i nie zrozumiałem, gdyż trudno było przekonać chłopaków do wejścia na szlak, a było tylko cieplej.
W końcu Kamo ruszył, a Jasiek w asyście Asi powoli człapał do góry, bo przecież kolejka.
W końcu pierwsze podejście, całkiem wymagające, dwa powalone drzewa i jakoś Janek się rozruszał.
Zaskoczyło nas w pewnym momencie, to że zniknął nasz zielony szlak. Okazało się, że zmieniono jego przebieg tak by podejście prowadziło trasą narciarską. No i okazało się, że to był gwóźdź do trumny … dla rodziców.
Chłopcy na luzaku do góry, a my dysząc jak lokomotywy wczołgiwaliśmy się do góry.
Janek wyczuł sytuację i szedł, nie reagując na okrzyki by się zatrzymał. Na końcu zadziałało słowo skrót. Zeszliśmy z zielonego, prowadzącego do schroniska, a weszliśmy na czerwony prowadzący na górę.
I znów przeszkody terenowe wzmocniły motywację chłopaków, szli do przodu a my powoli za nimi.
Wejście na szczyt było naszym największym rozczarowaniem, ale dowiedzieliśmy się dlaczego nikt nie wchodził z nami szlakiem. Góra stała się jak Szyndzielnia, jednym wielkim “obozowiskiem” dla mieszczuchów, którzy chcą zjeść coś na górze, a nie koniecznie pochodzić po niej. Nawet nie było typowego dla szlaków oznaczenia góry, tylko … zobaczcie sami.
Nie było wyjścia. Odtrąbiłem przyznanie nagrody w postaci zjazdu kolejką w dół, gdyż na następny dzień czekała nas nie lada wyprawa na Starorobociański w Tatach po tych 472 metrach do góry tutaj. Uśmiech na twarzach u chłopaków był właściwą reakcją. Pojechaliśmy w dół i dobrze kończąc w ten sposób nasz dzień.