Krzemień, Halicz.
październik 21, 2018 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Nie zawsze jest tak, że naszym celem są NAJWYŻSZE, NATRUDNIEJSZE, "KSIĄŻECZKOWE” szczyty. Tak przyjechaliśmy w Bieszczady przede wszystkim by zdobyć 6 szczytów do Diademu Gór Polski, ale tak naprawdę chcieliśmy wejść na Halicz. To było nasze marzenie, od pobytu wiosennego i wejścia na Tarnicę. Ta góra nam się spodobała i chcieliśmy tam być.
Była sobota nawet nie wiedzieliśmy, że zaczął się niezwykły dla nas dzień i tak dobry.
Halicz to trzeci najwyższy szczyt polskich Bieszczad o wysokości 1 333 m, Krzemień to drugi szczyt o czym mało kto w istocie wie. My idąc na Halicz wyruszyliśmy z wioski Muczne żółtym szlakiem, by potem niebieskim dojść przez Bukowe Berdo do Krzemienia i do przełęczy GOPR-owskiej. Stamtąd czerwonym szlakiem zaś do Halicza. Mieliśmy wracać tą samą drogą. Dystans ponad 20 km.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Halicz_(g%C3%B3ra)
https://pl.wikipedia.org/wiki/Krzemie%C5%84_(Bieszczady)
Zaczęliśmy jak na nas późno, bo o 9:15 ale minusowa temperatura i szron na samochodzie nas trochę przestraszył. Na wejściu na szlak Pani od razu nas ostrzegła:” Dziś będzie rekord bo już ponad 200 osób weszło”…a Janek pierwszy raz w życiu zapragnął coś mieć: odznakę konia i to na czerwonym tle…zupełnie nie niebiesko
Tą część naszej wyprawy można opisać w ten sposób: przerabialiśmy dwie lekcje tematyczne, które w istotny sposób wpłynęły na nas w trakcie kolejnych dni.
Pierwsza lekcja: nie bój się zimna na dole, tylko ciepła na podejściu.
Druga lekcja: “nie jest istotne jak zaczynasz, tylko jak kończysz.”
Skoro jest zimno, a było 8 C, to nie ubieraj się w kurtkę, windstopera, drugą i pierwszą warstwę w Bieszczadach, bo jak tylko Słońce “dotknie” Ciebie swoim ciepłem to i tak wszystko ściągniesz…będzie gorzej bo wtedy będziesz cały mokry. Nas słońce dotknęło już po 20 metrach i wszystko pakowaliśmy do plecaków.
Cóż druga lekcja wyglądała tak, że kilkadziesiąt osób pogoniło do przodu, mijając nas z oddechem niczym parowozy. My nie wzruszeni szliśmy swoim tempem, czyli chłopcy daleko z przodu, a my próbowaliśmy ich dogonić.
Na koniec podejścia, cała ta grupa została za nami, gdyż “jakie to straszne podejście”, “zabrakło mi piwa”, “musimy odpoczywać, bo dziś nie paliłem”, “rozbieramy się, bo jestem mokry…nie rozbieraj się bo jesteś mokry” itp. zahamowało całą grupę osób.
My w tym czasie owszem spociliśmy się, ale na sucho, podziwialiśmy kolory Bieszczad i wchodziliśmy swoim tempem na górę pod podejście typowe dla Bieszczad: trochę strome, trochę wyniosłe, trochę wymagające…ale do wejścia. Przy czym to Kamil prowadził naszą grupę, Janek wyraźnie z tyłu, a ja oczywiście na samym końcu.
A na górze widok na brąz, czerwień, pomarańcz, żółć tego co na dole. Na Trohańcu była to próba, tego co zaczynaliśmy widzieć tutaj na górze. Wyjście poza linię drzew dało następny impuls magii. Oświetlone wschodzącym słońcem szczyty Bukowego Berda zachęcały do marszu.
Od dojścia do niebieskiego szlaku zaczęła się nasza wędrówka i małe wspinanie na kolejne szczyty: Szołtynię, Połoninę Dźwiniacką, Bukowe Berdo, które dominowało swoją kumulacją nad całym grzbietem…właśnie berdem
https://pl.wikipedia.org/wiki/Berdo
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bukowe_Berdo
W tym samym czasie, gdy słońce w październiku w Bieszczadach jest wysoko, przychodzi czas na ściąganie ostatnich bluz i kurtek, bo temperatura jest dużo wyższa niż ta na dole.
Kamil wykorzystał tą chwilę i poszedł jak to on do przodu. Był tak skupiony na tym, że goniliśmy go praktycznie do podejścia pod Bukowe Berdo. Po prostu szło mu się fantastycznie, nie było zbyt wielu turystów, bo zostali za nami… i nikt mu nie przeszkadzał.
Tam przechodząc przez “krzaczaste” jarzębiny doszliśmy do turystów, którzy mozolnie wchodzili pod górkę, a z nimi Kamil.
Jak się okazało dla większości wchodzących tym szlakiem Bukowe Berdo było celem wędrówki. Wszyscy Ci odpoczywali na szczycie w ciepełku, patrząc na Tarnicę. Mnie to nie dziwiło, bo było pięknie, ale to dopiero była połowa naszej drogi w kierunku Halicza przez Krzemień. No właśnie, spodziewaliśmy się po tym ostatnim jakiejś kulminacji, a tutaj okazało się, że jest to kamienny grzebień, który ciągnie się równolegle do Tarnicy.
Na podejściu na niego pojawiły się pierwsze “schodki” i ludzie schodzący nimi o bardzo negatywnym do nich stosunku. Nie czuliśmy co to oznacza, ale zapamiętaliśmy tą nazwę: SCHODY DO MORDORU.
Cóż to był dopiero 7 km naszej wędrówki, nie byliśmy zmęczeni, schodziliśmy, więc nie czuliśmy znaczenia tego określenia. Janek zbiegł, Kamil zbiegł, a my z Asią powoli próbowaliśmy się dostroić się do “rytmu” schodów. Tarnica”łagodziła” swoim widokiem te doświadczenie. Widzieliśmy jak ludzie w kolejce mozolnie na nią wchodzili, a my mieliśmy dużo komfortu.
Jednak z dołu już nie wyglądały tak przyjaźnie i zaczynaliśmy rozumieć, co będzie nas czekać podczas powrotu! W ten sposób doszliśmy do Przełęczy GOPR-owskiej i zrobiliśmy sobie przerwę.
Janek pił sok w towarzystwie innych turystów i wywiązała się rozmowa: “Gdzie idziesz?”
-“Na Halicz.” odpowiedział Janek.
Panie popatrzyły na niego, na mnie. Pokiwałem głową, potwierdziłem. Panie stwierdziły, że ich zdrowe dzieci w wieku Jaśka do tego miejsca by nie doszły, a co do Halicza, to już nie ma mowy. Kompletnie były zaskoczone jak się okazało, że Jasiek wszedł na Rysy i Babią. Spotykaliśmy te Panie 3 razy w tym dniu i muszę powiedzieć, że patrzyły na nas z takim szacunkiem, jak mało kto do tej pory
…a Halicz już był w naszym zasięgu. Zastanawialiśmy się z Asią skąd my znamy tą górę, gdy szliśmy w jej kierunku. Zgodziliśmy się, że Halicz choć jest znacznie niższy to przypomina nam “naszą” słoweńską Rodicę, o której jeszcze napiszemy.
Podejście na Halicz było już zupełnie inne. Liczba osób idąca na górę była coraz większa. Janek z każdym się witał, każdego zaczepiał głośno w każdym możliwym języku…ale to Kamil wciąż nas prowadził. Widzieliśmy reakcję ludzi, gdy Kamil machając rękami ich mijał…byli zaskoczeni, nie wiedzieli jak zareagować…ale po chwili głośne Dzień Dobry Jaśka i nasza obecność powodowała powrót do normalności na ich twarzach. Szlak był łatwy, bardzo szybki, z kilkoma “stopniami” skalnymi, które tylko nadawały dynamizmu przejściu.
Dojście do Kopy Bukowskiej zajęło chwilkę i stamtąd zaczęliśmy nasze podejście pod Halicz. Na górze była spora grupa turystów, ale Jasiek w każdym znanym sobie języku przywitał się z nimi. Ci się do niego uśmiechali w słońcu i było niezwykle przyjemnie…choć u Jaśka pojawiła się konsternacja: gdzie tabliczka góry?
Jak to w Bieszczadach potrafi być, była przymontowana do ogrodzenia i wcześniej siedzące osoby, po prostu ją zakryły. Szansa jaka się pojawiła została od razu wykorzystana, choć Janek miał ochotę pożartować z każdego i podokuczać, tak jak Kamilowi poniżej.
10, 4 km w jedną stronę to dużo. Nigdy tak daleko nie poszliśmy razem. Na pięknym Haliczu, nie było osób w wieku Jaśka, stąd patrzono na nas wyjątkowo ciepło. Położyliśmy się na Haliczu, jak wszyscy. Jedliśmy nasze drugie śniadanie i patrzyliśmy na “magiczne” Bieszczady i ostatni szczyt przed “końcem Polski” Rozsypaniec.
Powyżej z Halicza pięknie widać Krzemień na pierwszym planie, Bukowe Berdo, połoniny i Tarnicę w jedną stronę…i Bieszczady ukraińskie i słowackie z drugiej strony. Dla tych widoków warto tam dojść!
O ile w tę stronę, nasza wędrówka była związana z górami, to powrotne 10,5 km to przejście z ludźmi, choć zupełnie nieplanowane…ale zacznę od szczegółu technicznego. Jak się chodzi w Bieszczadach, to trzeba pamiętać, że dane do map jak wyżej pochodzą z telefonii komórkowej i roamingu. Jeżeli ma się go zablokowanego, to nie ma GPSu. I tak mi się zdarzyło przy zejściu. Mapa, którą używam nie włączyła się przez dłuższy czas zejścia, więc jedynie na podstawie krokomierza mogę powiedzieć, że nasza cała wyprawa to było aż 20,9 km!…ale schodzimy
Janek pierwszy tym razem i od razu zaczął witać się i przepytywać wszystkich wchodzących o imię, sam się grzecznie przedstawiając. I jak to w górach bywa po ludziach widać jacy są. Duża większość miła, otwarta, podawała rękę a w niektórych przypadkach jak tutaj u Pani Ewy wywiązała się nawet rozmowa.
Ci którzy szli za nami wcześniej na Berdzie, zaczęli docierać pod Halicz. My schodząc witaliśmy wszystkich już “znajomych”, a Janek wiódł prym. Tak mu się to podobało, że nie dał szans Kamilowi na prowadzenie. Gonił do tego tak do przodu, że pod Bukową Kopą stanęliśmy w korku na zejściu przy stopniu skalnym.
Tam oczywiście zagadywał każdego napotkanego, co rozbawiło wycieczkę i nas.
Zawsze tak jest: inaczej wszystko wygląda jak wchodzisz, inaczej jak schodzisz. Tam mi się spodobał widok Tarnicy, że postanowiliśmy zrobić sobie postój, by na nią popatrzeć. Powyżej “siodło” Tarnicy na której już byliśmy w lipcu.
http://www.zespoldowna.info/tarnica.html
To był mój błąd. Ja odpoczywałem, a rodzina uciekła. Schody do Mordoru były przed nami.
Asia z Kamilem szybko zaczęli wchodzić, my z Jankiem mieliśmy wyraźny kryzys…bo te schody są po prostu nieludzkie
Za nim weszliśmy na szczyt Krzemienia, spotkaliśmy Panią Dorotę i Grażynę. Janek oczywiście przywitał się z nimi, zapoznał, pomógł jednej biorąc ją za rękę, i ciągnął ją…i zaczęło się. “Skąd wracacie?” zapytała Pani Dorota. “Z Halicza” odpowiedział Janek. Panie popatrzyły na mnie, potwierdziłem. “Skąd wychodziliście?”. “Wracamy do Muczne”…i tutaj się zaczęło, że to tak daleko, a on jest mały, że dał radę, a one zajmują się dziećmi….”Jasiek ma zespół Downa” powiedziałem w pewnej chwili. Panie stanęły, popatrzyły na mnie i na Jaśka. Dopowiedziałem: “Ma Koronę Gór Polski, w tym Rysy”…”czy możemy zrobić zdjęcie sobie z Jasiem?” padła odpowiedź. Jasiek ma zdjęcie zatem z Paniami, które spotkaliśmy na Krzemieniu. Panie zostały, a my próbowaliśmy dogonić Asię i Kamila…a widoki się zmieniły. Widać już było połoniny z ich czerwono-brązowymi kolorami.
Po chwili udało nam się “dobiec” do Asi. Złapaliśmy też na Berdzie Kamila, który był z nami przez jakieś 10 metrów, a potem po prostu poszedł.
W pewnym momencie zauważyliśmy parę, która szła i jakby czekała na nas. “Cześć Renata jestem, a to mój mąż. Kiedyś myślałam, że Was spotkam w górach i się udało!”
Reniu to było niesamowite spotkanie, jeszcze bardziej, że Ty nas poznałaś, zanim my Was zobaczyliśmy. Nigdy się nie spodziewaliśmy, że Kamil może być tak charakterystyczny w górach….choć dzisiaj Wiem, że autyści w górach to ekstremalna rzadkość. Fajnie, że się spotkaliśmy.
Janek z Renią i jej mężem był chwilkę. Poszedł, a my musieliśmy go gonić, bo już poznawał się z innymi ludźmi na szlaku …a Kamila nie było widać w ogóle.
Tuż przy zejściu z niebieskiego szlaku na żółty w końcu cała rodzina była w końcu razem.
Zejście żółtym szlakiem było już formalnością i tylko wciąż rozmawialiśmy o naszym spotkaniu z Renią i jej mężem, i o tym, że to nasza najwspanialsza wędrówka jaką do tej pory mieliśmy w Bieszczadach, choć rekordowo długa.
20,9 km zrobione w ciągu 7h i 42 minut (po korekcie na roaming w systemie ) i z 295 piętrami stało się naszym rekordem, którego nawet Rysy i Śnieżka nie pobiły.
http://www.zespoldowna.info/rysy.html
http://www.zespoldowna.info/sniezkata-najbardziej-wybitna.html
Patrząc na ludzi jakich spotkaliśmy, Renię i jej słowa, nie zdarzyło nam się jeszcze, by tyle usłyszeć dobrych słów wciągu naszych wypraw. Będzie ta wyprawa dla nas naszym “miłym rekordem, spotkanych dobrych ludzi”.