Lackowa 3
październik 25, 2020 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Dawno nie wracaliśmy do gór z Korony. Jednak pogoda w Tatrach się posypała, a co niektórzy wciąż ze mną się droczą, że nie mają gdzie chodzić…a obok Beskid Niski, gdzie ja mogę odnaleźć wszystko, co tylko chcę.
No właśnie, dostałem pytanie gdzie jechać w Beskid Niski i sam się zaskoczyłem, bo miałem tyle opcji w zależności od “dzikości”, “uzdrowiskowości”, krajobrazowości, liczby zwierząt i jesiennych kolorów w tych górach, że nawet wcześniej o tym nie myślałem. No i na koniec to przeze mnie wybraliśmy te przejście i Lackową.
Lackowa to tylko “policyjne” 997 m npm i wydaje się, że tam nie ma gdzie się zmęczyć. Ja pamiętam, że Lackowa zawsze trzyma dla nas błoto, kiedy byśmy nie pojechali i to już powoduje pewny problem wysiłkowy. Tym razem nie odpuściłem i postanowiliśmy przejść przez najwyższą grań Beskidu Niskiego i jego pasma o nazwie uwaga: Hańczowskie Góry Rusztowe, czyli w skrócie Góry Hańczowskie w tym Lackową jako najwyższym polskim szczytem. Długo zastanawialiśmy się od której strony zacząć, czy od Ropek czy od Izb. Sentyment wygrał i jechaliśmy pod Bieliczną za Izbami. Błoto nie stanowiło tematu bo i tak mieliśmy się zmęczyć.
Naszym celem były zatem 3 góry:
-Biała Skała 903 m npm
-Ostry Wierch 938 m npm
-Lackowa 997 m npm
W ten sposób mieliśmy nie tylko zdobyć Lackową po raz kolejny, ale wejść na nią kompletnie inną drogą niż do tej pory.
Start nas nie zawiódł. Było takie błoto, że nie dojechaliśmy do Bielicznej, zatem byliśmy już zdani na skrót. A błoto? Cóż faworyzowało tych bez strachu.
https://pl.wikipedia.org/wiki/G%C3%B3ry_Ha%C5%84czowskie
https://pl.wikipedia.org/wiki/Lackowa
Na szczęście nie uciekali długo i wszystko wróciło do normy, bo Kamil się zgiął i przyspieszył a my zostaliśmy z Kuzynem włącznie.
Janek przejął kijki Kuzyna i udawał, że daje radę…trzymać się wciąż ze mną na końcu. Wychodziło to nam świetnie. Nasz skrót okazał się tradycyjną i historyczną już drogą, która od zawsze łączyła Izby z Ropkami. Dla nas taka autostrada.
Ja szukałem jesieni i widać było jej początki. Janek chciał być pierwszy, a Kamil był pierwszy o ile nie ściągał jakieś bluzy międzyczasie.
Nasza “autostrada” zaprowadziła nas na przełęcz pod pierwszym naszym szczytem Białą Skałą. I tutaj kompletne zaskoczenie: rowerzyści cali w błocie, turyści i to kilku jak nie w Beskidzie i na Lackowej.
I jeżeli ktoś myśli, że nie zmęczyliśmy się do tej pory to się myli. To była już “autostradowa” rozgrzewka przed wchodzeniem na góry…i schodzeniem…po błocie. Jak ktoś to kocha to jest to najlepsza trasa na takie cuda…i po krzaczorach.
Błoto nas nie opuszczało i złudzenie też. Te Białe Skały to nie może być coś problematycznego. Zaczęło się od charakterystycznego zgięcia. Najpierw Kamila, potem Kuzyna, który międzyczasie odebrał swoje kijki, a potem Janka
Niby idziesz do góry, niby idziesz niewiele do góry, ale to aleja parkowa nie jest.
Co ciekawe, zaraz zeszliśmy ciut na dół i tam przez piękny las bukowy szliśmy niczym w parku…ale te jodły i te skały na park nie wyglądały. Janek złapał drive’a. Kamil jeszcze lepszego. Podobało im się. Kuzyn zauważył, że niby łatwa góra a dziwnie stroma po lewej, wschodniej stronie.
Biała Skała została zdobyta spacerem. Dowiedzieliśmy się, że biała skała to ta szara pod nogami i poszliśmy dalej. Janek w najlepszej komitywie z Kuzynem…jak by tu mu dokuczyć?! Brakuje Najstarszego, który się nie dawał. Tutaj mógł zamęczyć każdego.
Kuzyn “przećwiczony” dzień wcześniej Tatrami umiał docenić, biegowy styl przejścia chłopaków. Chłopcy, nawet na mój gwizd momentami nie reagowali. Oni biegli…i ja tak czekałem, kiedy się zmęczą, kiedy się zmęczą…
Na podejściu pod Ostry Wierch piękny bukowy las zmienił się w piękną bukową puszczę i Beskid Niski za te lasy najbardziej lubię. Są niezwykłe, a miejscami bardzo stare.
Ostry Wierch zawiódł. Nie wymęczył towarzystwa na podejściu. Było miło i przyrodniczo…ale zejście to było już szyte na miarę nazwy: OSTRY WIERCH.
Ja od zawsze dziwnie kojarzę OSTRY, STOŻEK w nazwie gór jako ostrzeżenie. Na podejściu nic się nie działo, ale na zejściu cieszyłem się, że to my schodzimy a Ci zasapani Panowie wchodzą. Byli nawet czerwoni i znów tak dziwnie patrzyli na Janka, który testował “zbieganie” z góry.
…ale to nie jest tak od razu. Zejście tez musi mieć swoją dramaturgię. Zatem najpierw “parkowo” zbiegaliśmy lekko w dół do skrzyżowania szlaków. Przechodząc na czerwony na Lackową, trzeba uważać, bo można pójść prosto do Cigelki, a nie na Lackową w prawo. Co niektórzy tak się rozpędzili, że by tam doszli. Ten krok mówi wszystko.
Trzeba było towarzystwo hamować. To intuicja im podpowiadała, ten kierunek, ale rzeczywistość to był ciąg słupków o numerze 245. Tam się zaczyna spadek. No i trwa trochę. Gdy myślisz, że koniec to znów spadasz. Ostry wart Lackowej pomyślałem.
Schodzi się tak aż do Przełęczy Pułaskiego.
Zaskoczyło nas w tym miejscu, że są podwójne słupki graniczne i jak to wytłumaczyć?
Na szczęście zbliżała się Lackowa. Liczyłem, że pod nią żarty się skończą…i się skończyły. To był ten moment z napisem 246.
Skończyły się bajery, pojawiła się prawda. Czyli Kamil już w połowie, zgięty w pół, a ekipa za nim w człapaniu. Potem znów wstyd, bo siedział na słupku czekając na nas i patrząc z góry. Oj jak ja tego nie lubię a ZAWSZE na Lackowej mogę robić takie zdjęcia. To jest nasza mała rzeczywistość.
No i potem znów sobie odchodził jakby to nie była góra i nie było błota ze śliskimi kamieniami.
Szczęście ma numer 246/15. Po prostu wypłaszacza się i idziemy już “parkową” aleją w puszczy bukowej, niech to tak nazwę. To był sygnał żeby nas opuścić. Kamil odszedł.
Jednak była konieczna przerwa techniczna i Janek to wykorzystał jak rasowy sprinter. Poszukajcie go.
On musiał być pierwszy i nie dał nam szans, nie czekał, zabrał pierwszy najlepszą pieczeń w Koronie. No i jak doczłapaliśmy to pieczętowaliśmy. Nie było wyjścia.
Lackowa została zdobyta, ale tylu ludzi w tym miejscu to my nigdy nie widzieliśmy i to nas cieszyło, bo ta góra ma charakter.
Było śniadanko na dywanikach. Patrzyliśmy dookoła i góra nam się zmieniła. Nasadzenia jodły zrobiły przestrzeń i przejście do drogi, której nigdy nie mogliśmy znaleźć…a tutaj była na wyciągnięcie ręki. Znów udało się poznać coś innego, inną stronę góry.
Tutaj od północnej strony już pachniało jesienią, a w słońcu kolory były z pełnej palety barw. Sama droga była też atrakcją do zbiegania w dół. Znów!
Gdy myślałem, że to się nie skończy, skończyła się droga i trzeba było wiedzieć jak iść. Miałem swoje 10 minut dumnie prowadziłem po krzaczorach rodzinę.
Na Lackową trzeba przyjechać dla tego jednego powodu. Wychodzi się z góry i nie jest istotne z której strony i są te łąki, te wspaniałe kolory i góra dominująca, niepozorna…i tylko Domu na Łąkach, by tam odpocząć nam trzeba.
Zejście skrótem było błyskawiczne. Idealne w stosunku do miejsca, gdzie zostawiliśmy auto. To było najlepsze przejście połączone ze zdobyciem tej góry, tak mi się wydaje. Było tak ciepło i dobrze jak nigdy. Można było się rozmarzyć jak nigdzie…