Lubogoszcz
czerwiec 8, 2021 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Po tak ciężkiej wyprawie, jakim było wejście w czerwcowych- zimowych warunkach na Szpiglasowy Wierch, nie można było się zatrzymać. Zatem dla pospacerowania wybraliśmy się na Lubogoszcz w Beskidzie Wyspowym, bo blisko, bo ciekawie, bo zawsze nam po drodze…a nie byliśmy.
Ważnym argumentem było też to słowo: wybitny. Czy tak wybitny jak Lackowa nasza ulubiona? Szykowaliśmy się jeszcze na kolejne “gdzieś” w Tatrach, zatem chcieliśmy mieć jeszcze tą wybitność do przejścia, jako trening. Lubogoszcz to zapewnił pomimo tylko 968 m npm.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Lubogoszcz_(szczyt)
Zawsze powtarzam: szczyt wybitny to taki, na który wchodzi się od jego podstawy, a nie kolejnego półpiętra jak to jest w wysokich górach. Wybitność góry to także jej punkt wyjściowy i strona od której się wchodzi. Koniec teorii. Dojechaliśmy do Kasiny Wielkiej na Mały Szlak Beskidzki.
Na dystansie jedynie 2,2 km mieliśmy podejść 400 metrów do góry. Lackowa wydawała się na mapie podobna pod każdym względem. Czekał nas test.
Ruszyliśmy. Od początku zaskakujące było to, że nawet przez chwilę nie szło się po wypłaszczeniu, tylko cały czas do góry. Jak się potem okazało przez cały dystans mieliśmy jedyny moment taki, a tak całe ponad 2 km do góry. W takich warunkach jedynym zwycięzcą od początku mógł zostać Kamil. On swoim krokiem nigdy nie zatrzymuje się przy tego typu górach, idzie równo, stale i czasami będąc zgarbionym. My wtedy wiemy, że to już ten moment na utratę oddechu u nas
Początkowa część zaskakuje odnogami i drogą niejako przygotowaną pod samochody, których tu nie było. Ułatwiały podejście z pewnością. Kamil zatrzymywał się na rozstajach, co Janek skrzętnie wykorzystywał próbując go przechytrzyć…ale nie udawało się.
Szlak prowadzi świetnym lasem jodłowym z dużą ilością ptaków. To one pomogły przejść pierwszy kryzys. Widząc, że nie ma końca na podejściu już sięgał nas kryzys, ale okrzyk czegoś dużego, latającego i wyglądającego jak orzeł, choć nie musiał być to orzeł zmotywowało nas do szybszego kroku.
Kamil jak zwykle wchodził gdzieś na “półpiętro” czekał aż się pojawimy, by potem odejść sobie niespiesznie. W tym momencie szlak już był trudny tytułem “złomu” kamiennego, jaki go pokrywał. Powodował, że buty ślizgały się, choć było sucho. Jak decydowaliśmy się na szlak, wybraliśmy go od tej strony, bo wskazywano, że są polanki i one pokazują cały Beskid Wyspowy. Przy wybitności góry, nie było przesady w tym stwierdzeniu ani przez chwilę: było widać!
Kamil bawił się w kotka i myszkę. Asia jak zwykle w takiej sytuacji: “Goń go!”, a sama dostojnie w swoim tempie “wykańczała” się na podejściu. Janek już nie próbował, tylko czatował jakby tutaj przechytrzyć Kamila, ale jak on jest 20 metrów mocno pod górę to słabo to wychodziło. Ja oglądałem jednego na górze i jednego na dole. Te widoki w dół były na ogół lepsze
Pod samą kopułą (chyba już trzecią w mojej wyobraźni) Kamil zatrzymał się na dłużej na “półpiętrze”… i wtedy Janek oczywiście nawet nie zmęczony, a oddech jakby dopiero zaczynał, spokojnie go minął. Jednak to były wyścigi!
Dobrze, że nie nagrywałem przy tym mojego oddechu. Końcówka była mordercza i dzięki temu powiem: Lackowa ma łatwiejsze podejście, bo jednak na Lubogoszczy, chłopcy obydwaj się zwolnili krok, a Janek iście po mistrzowsku uciekł Kamilowi na końcówce. W końcu to on ma być pierwszy! I niby miał to być spacer. Chłopcy potwierdzili niesamowitą kondycję i wytrzymałość.
Lubogoszcz, choć na szczycie tonęła w zieleni wiosennej drzew, nie był nudny. Zięby (Janek już rozpoznaje po Dzikowcu) , kruki latały wokół. My odpoczęliśmy i postanowiliśmy przejść przez całą grań, bo jak się okazuje po drugiej stronie jest kolejny wierzchołek, choć niższy ale jest.
No i to był błąd. Chłopcy nie zmęczeni jednak poszli. Janek szedł pustym szlakiem we wspaniałym bukowym lesie beztrosko jakby do melodii. Nic go nie interesowało szedł. Trzeba było go na “zdjęcie” zatrzymać, bo przeszedł kumulację drugiego szczytu, a trzeba było wracać.
Zostaliśmy zaskoczeni przy robieniu zdjęcia. Pani Turystka wyszła szlakiem pozdrowiła nas, pochwaliła i poszła. Janek jeszcze pogadał i pogonił za nią, bo rodzina się ociągała.
Pani była zaskoczona Jankiem , ale w końcu nasze drogi miały się rozejść. Pani miała odpoczywać a my tym razem na skróty mieliśmy zejść w dół. Może tego nie napisałem, ale las ten stary i ten nowy jest miejscem, gdzie żyje bardzo dużo różnych zwierząt…no i jest stromo…ale najpierw oglądaliśmy Śnieżnice po drugiej stronie Kasiny Wielkiej, trochę dalej Ćwilin, a po ich środku Łopień i na końcu po prawej stronie Mogielicę. Znów ktoś powiedział coś precyzyjnego, że warto w taki dzień było tutaj wejść by móc patrzeć!!! No i tłumaczyć Jankowi, gdzie jego Mogielica…”28 Marzeń” oczywiście!
Zejście skrótem nie było łatwiejsze od szlakowego. Trzeba było uważać na każdym kroku, bo nie tylko można było testować wytrzymałość plecaka lecąc na plecy po zającu, ale można było spotkać się oko w oko z takim wspaniałym gadem. To była dobra lekcja przyrody!
Weszliśmy z powrotem na czerwony szlak, chłopcy rozbawieni, Janek rozbiegany, a my jednak zmęczeni.
Wycieczka okazała się pod każdym względem wyśmienita. Spotkanie zaskrońca było lekcją, która się przydała kolejnego dnia, gdy spotkaliśmy czarnego zaskrońca w Dolinie Lejowej w Tatrach. Góra o czym nie pisze się, przyrodniczo jest bardzo interesująca, ale być może dlatego, że Ci którzy chodzą po Beskidzie Wyspowym już do tego się przyzwyczaili, a my jeszcze nie! Patrzyliśmy na wybitność i ją znaleźliśmy. Asi to wystarczy na jakiś czas, tak powiedziała, gdy zaproponowałem kolejny szczyt z Beskidu Wyspowego do zwiedzenia. Ja Lubogoszcz polecam.