Luž po raz 2 do Korony Sudetów przez Góry Łużyckie
wrzesień 10, 2024 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Zapowiadał się piekielny upał, my chcieliśmy iść w góry i jak tutaj to połączyć w całość? Udało się po raz kolejny. Niewiele szczytów zostało do zdobycia do Korony Sudetów po raz drugi, ale w tym zestawie był
i stał się naszym wyborem. Zlokalizowany na granicy Czech i Niemiec w Górach Łużyckich, nie trzymał się naszej pamięci z pierwszej wyprawy. Plan zatem był taki, by pozwiedzać trochę całe Góry Łużyckie i poświęcić im trochę czasu, wejść na szczyt, a nie tak jak ostatnio…7 lat temu!https://www.zespoldowna.info/dwa-szczyty-i-piec-jezykow-jaska-w-jeden-dzien-cz-1.html
https://www.zespoldowna.info/nasza-100-tka-wloczykija.html
Gdyby nie Włóczykij, nie wiedzielibyśmy z czym się mierzymy. Jednak my zdobyliśmy tę odznakę i czuliśmy, że będzie niespodzianka. Naszym celem był Kurort Jonsdorf zlokalizowany 14 km od granicy z Polską.
Wysiedliśmy z parkingu…pusto. Jednak w pobliskim lesie jakieś skałki wystawały z grani i cieszyliśmy się na taki zestaw. Wybraliśmy niebieski szlak, który prowadził idealnie do przodu. Pierwsza skała i musiała być zdobyta, Janek nie odpuszczał takich okazji. Chcieliśmy dotrzeć na
, przechodząc przez grań skalną z najwyższym szczytem o nazwie Nonnenfelsen 537 m npm. Nawet wtedy nie wiedzieliśmy, w jaką przygodę wdepnęliśmy i jak ona nas zaskoczy :)Pierwsza potężna niespodzianka, to wspaniałe rzeźby z opisanymi legendami powiązanymi z postaciami, jakie prezentowały. Janek żywo zainteresowany, zmuszał Asię do czytania i sprawdzania wszystkich tabliczek postawionych wokół.
Druga niespodzianka to szlakowskazy. Niby takie same, ale inne, bo już zielone i przede wszystkim opisowe. Coś tam się pojawiało, ale my jeszcze nie rozumieliśmy, gdzie one prowadzą…i wtedy Janek wypatrzył potężne skały. Mieliśmy tam iść, taki był plan, ale jak to się nazywało…najważniejszy był niebieski szlak i tego się trzymaliśmy.
No właśnie. Na GPS-esie pojawił się przerywany szlak, coś nowego dla nas. Może miał być ciut trudniejszy, tak myśleliśmy. Nie zaskoczyły nas schody, nie przeraziły skałki, ale zrozumieliśmy, że tutaj nie każdy mógłby chcieć wejść, a te “kaniony” określone jako Zigeunerstuben, były kolejną niespodzianką o której nic nie wiedzieliśmy. Nas to mocno rozgrzało, a ta ławeczka to był już miodek na start.
Trochę to wszystko nas wyraźnie ucieszyło. Nie przewidywaliśmy dalszych ochów, jednak była to krótkotrwała decyzja. Jeżeli nie widziałeś schroniska w skałach, to tutaj musisz przyjechać! Nonnenfelsen to jest to miejsce i ten szczyt!
Jak się okazało, przyszliśmy tutaj trochę za wcześnie, gdyż schronisko jest otwarte od 11:00, ale miejsce z widokiem na każdy punkt tych gór, było wyborne. Patrząc ze szczytu w dół, można było sobie wyobrazić jak niesamowite i pełne legend może ono być!…i zachwyt trwał przez chwilkę. Zrobiliśmy zdjęcie na maszcie i …okazało się, że to jest miejsce gdzie prowadzi via ferrata. Było zaskoczenie i to mocne, który to już raz?
Emocji było dużo, jak na ten początek wyprawy. Trzeba było w końcu iść dalej na Luž. Niebieski szlak w tym miejscu przypominał to, co było na Jested, czyli szeroką leśną drogę, momentami utwardzoną tak, że była idealna na rowery! My jednak szybko bez rowerów, dotarliśmy do wioski Waltersdorf. Pamiętaliśmy, że stamtąd wchodziliśmy po raz pierwszy. Janek oczywiście też pamiętał, że tutaj było schronisko i może by magnesik dało się kupić? Nic z tego. Jankowi pozostało piękne czytanie tabliczek, witanie nadchodzących turystów po niemiecku i po czesku. Muszę powiedzieć, że na niejednej osobie robiło to wrażenie, szczególnie to Guten Morgen.
Na nas czekała jednak kolejna niespodzianka. Luž jest kopułą dawnego wulkanu. Do niego prowadzą szlaki “zygzakujące”, by wypłaszczyć podejście, a i tak można się zmęczyć. On sam jednak jest mocno wybitny i my goniąc Kamila, gdyż cały czas zasuwał do przodu, postanowiliśmy sobie skrócić troszeczkę to podejście. Kilka lat temu na pewno byśmy w to nie weszli, teraz…dlaczego nie. Poszliśmy ścieżką graniczną, ostro pod górę i to robiącą wrażenie jak na Lackowej, albo Wolarzu!
Kamil oczywiście nie czekał za długo, tylko wbiegł niemalże do góry, mając nas po prostu w nosie. Siadał sobie dla odpoczynku na słupku granicznym, tyłem do nas, jednoznacznie nas lekceważąc w ten sposób, a my powoli dochodziliśmy do niego. Zameldował się na górze pierwszy, gdzie czekała na nas kolejna niespodzianka: wieża, której wcześniej nie było.
Janek miał tak dużego focha jak do nas doszedł, że aż odmówił “wieży”. Za to Kamil postanowił nam zrobić niespodziankę i sam poszedł na górę…nie pamiętam od kiedy, ale może to po sobotniej wyprawie Turystycznego Bonitum coś się zmieniło i po zwiedzaniu wieży w Szczawnie?
Widoki z góry były rewelacyjne w każdą stronę. Pooglądaliśmy i zeszliśmy na dół. Janek z dużym fochem dalej, pozwolił sobie zrobić zdjęcie z jeszcze jednej ciekawostki ze szczytu. Potem śniadaliśmy tak bym rzekł, bo było ciepło, fajnie wiaterek chłodził i można było w spokoju odpoczywać…było cicho.
Nasz najmłodszy syn zdecydowanie poprawił sobie humor posiłkiem, choć dziwnym trafem soki nie zostały znalezione w plecaku. Gdy wstał, gdyż wypatrzyliśmy szczyt o nazwie Mały Luž, niedaleko od głównego, był gotowy do marszu, to nas zaskoczył. Raźnie, z chęcią schodziliśmy szukać ścieżynki, do jak się okazało, wspaniałej ławki. To było to dla nich i dla nas, choć przez chwilkę. Fajne miejsce!
Chłopcy tak postanowili podumać na niej, że aż trudno było ich zerwać z niej, by iść dalej :)
Janek przypomniał sobie jednak o magnesie. Kolejnym celem miało być schronisko Chata Luž. Wstaliśmy, trzeba było wrócić na główny szczyt…a tam kolejna niespodzianka tego dnia. “Tato chodź na wieżę!” to był Janek. Szybko na górę, tam Janek przeczytał wszystkie tablice informacyjne i nazwy szczytów, znów zrobił wrażenie ich znajomością u osób patrzących na góry obok i mieliśmy schodzić szybko w dół do schroniska.
Zejście tym razem było na czeską stronę. Trochę uciekliśmy od tych “zetek” łagodzących szlak, ale i tak byliśmy na dole równo z rowerami :)
Szczęście Janka, że dotarliśmy do schroniska było ogromne. Tańczył, śpiewał i wciąż “czarował” wszystkich turystów swoją elokwencją i lingwistycznymi umiejętnościami niemiecko-czeskimi. Kamilowi też się humor udzielił, z chęcią przybił świetną pieczątkę do naszej książeczki i mogliśmy pić herbatę, a Janek rozważać, jak fajny jest magnes. Jednak potem trzeba było dojść na czerwony szlak i z nim do miejsca początku podejścia na szczyt, we wsi Waltersdorf, już po niemieckiej stronie granicy. Tam długo nie dyskutowaliśmy, tylko postanowiliśmy kontynuować zwiedzanie Gór Łużyckich…skrótami, wzdłuż granicy. Było to fajne przejście, skąd można było zobaczyć Luž jeszcze inaczej.
Kamil gonił do przodu, wyraźnie nie zmęczony, choć był to jego drugi dzień chodzenia. Janek miał tak fajny i pogodny nastrój, że choć potrafił marudzić, to i żarty się jego trzymały. Wciąż było chłodno, ale czuliśmy już zmęczenie tą wyprawą. Mieliśmy iść koniecznie na skróty, dojść do auta. Znów nie wiedzieliśmy wszystkiego i to było ciekawe. Zaczęły się podejścia, schody, skałki.
Idąc tak okazało się, że zdobyliśmy skałki, które są też szczytem o nazwie Krkavčí kameny. Janek był tym tak zaskoczony, że przeczytał wszystkie tablice i szlakowskazy, a nawet pokusił się na czytanie tego, co było napisane na słupkach granicznych, choć szedł przy nich już z godzinę tego dnia. I tak sobie szliśmy, aż zaczęły pojawiać się informacje kierujące w bok, obok szlaku, a nie do przodu jak się spodziewaliśmy. Niespodzianka była przednia, jak na takie odejście, w końcu zareagowaliśmy. Weszliśmy z zaskoczeniem kompletnym i to centralnie na organy jak te z Wielisławki w Górach Kaczawskich. Tamte z magmy, te z piaskowca, to była ciekawa różnica.
Po takim wydarzeniu patrzyliśmy już, gdzie takie odbicia prowadzą.
Posłuchanie takiego nakazu doprowadziło nas do “Czarnej dziury”. Kompletna niespodzianka. Najpierw trzeba było przejść przez “szczeliny”. Robiło to wrażenie, a potem okazało się, że prowadzą one do wielkiej “dziury” otoczonej skałami, gdzie na dole był nawet schron turystyczny!
Zainteresowanie Janka wzrosło. Sprawdzał, czytał i choć co chwilę były schody w dół i w górę, to nie przejawiał znudzenia…Kamil był oczywiście pierwszy.
Pojawiła się kolejna niespodzianka: kuźnia. Janek dopytywał co to za domek, a to była właśnie kuźnia. nikt chyba sobie tak jej nie wyobrażał. Zaraz za nią była tablica kierująca na Carolafelsen o wysokości 569 m npm. To był zaskakujący nasz już czwarty, nowy wspólnie zdobyty szczyt do kolekcji, która liczy od tego momentu 854 szczyty!
Miejsce było wyborne. Widokowo świetne, co widać po Zdobywcach. Na szczęście z tego miejsca mieliśmy “spadek” w dół i trafiliśmy na parking z autem.
Znów chciałoby się powiedzieć, dlaczego na starcie takiej trasy nie zrobiliśmy. Może nie dalibyśmy rady wtedy. Dzisiaj była rewelacyjna, bardzo różnorodna, zaskakująca, ze świetnymi niespodziankami…a wydawało nam się, że już nic nie może nas zaskoczyć. Było tak, że polecamy, warto tam trafić!