Małołączniak
czerwiec 9, 2021 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Lubogoszcz była treningiem w podejściu. Dolina Lejowa i Niżna Kominarska Polana rozgrzewką dla chodzenia…nie wiedzieliśmy, gdzie pójdziemy, z pewnością gdzieś w Tatry po tych dniach odpoczynku.
Patrzyliśmy wspólnie na mapę Janka i wyszło nam, że mamy szlak niebieski na Małołączak 2 096 m npm, który nie został jeszcze przez nas zdobyty. Przygotowaliśmy plan działania (tam i z powrotem tym samym niebieskim szlakiem) plus tonę “zbędnego” bagażu na śnieg, deszcz, i byliśmy gotowi. Nie wiedzieliśmy, że ten dzień nas zaskoczy, tak samo jak Janek.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ma%C5%82o%C5%82%C4%85czniak
Nasz start zaczął się od dwóch istotnych wydarzeń. Na drugim zdjęciu po prawej widać startującą grupę. Spotkaliśmy się potem i było to ważne. Drugie wydarzenie to te pierwsze zdjęcie: Janek odmówił kooperacji, nie chciał iść i miał wszystko w nosie.
Nie dość, że nie lubię tego szlaku z Gronika, bo zawsze mi w nim zimno, to Janek jeszcze dodatkowo nie szedł a Kamil po prostu jak zwykle gonił. Nie dało się tego zgrać w logiczną całość…człapaliśmy.
Cud dnia i nie żartuję, nastąpił w momencie, gdy pojawiło się wyraźne oznaczenie niebieskiego szlaku z opisem Małołączniak. Świat się zmienił, Janek się zmienił. Udało mi się jeszcze zrobić kwiatka, a potem czas przyspieszył.
My na Przysłop Miętusi, mocno pod górkę, a Kamil jest i owszem, a Janka “niet”! Coś przeoczyłem? I owszem Kamil idzie za Jankiem, ale to ten narzuca tempo.
Janek w głowie miał już zakodowane dwa słowa: niebieski i Małołączniak. My już zmęczeni, chcieliśmy się napić, a on…”szybko niebieskim na Małołączniak!”. No i poszliśmy za nim, niemalże w biegu pijąc napoje, bo on już pędził. Zakładaliśmy, że na pewno odpuści gdzieś pod górkę…o jakżeż się myliliśmy. Pierwsza myśl w głowie, jaki suplement zadziałał. Drugi co było w soku, a trzecia skąd on ma tyle sił. Cóż nie było szans na myślenie, tylko trzeba było gonić. Jak pamiętam, tylko raz podczas pierwszego podejścia na Rysy, Janek był nie do złapania. To co się zaczęło dziać w tym momencie, przypominało tamtą wędrówkę.
Humor jakiś kompletnie inny. Asia pogoniła za nim, ja już miałem dość tego tempa i dobrze, że Kamil szedł ze mną…na pewno się zmęczy, tak sobie myślałem, bo przecież nie ma jak iść takim biegnącym tempem pod górę!
Owszem na schodach udawało się dojść rodzinę, albo Asia pokazywała, nazywała góry Jankowi i czekali na mnie, ale Jaśkowe tempo wciąż było duże. Dochodziliśmy już do ściany Czerwonych Wierchów. Janek zafascynowany…Małołączniakiem i niebieskim szlakiem nawet nie zahamował na chwilę. Ja miałem kryzys.
Dobrze, że mam żonę która martwi się o mnie. Jak okazało się, że nie ma mnie za nimi, to przytrzymała ekipę, a zaczynaliśmy już podejście do Kobylarzowego Żlebu, najtrudniejszej części naszego szlaku…a i tak prowadził ten, co cały czas powtarzał: “niebieski”, “Małołączniak”. Na zmianę.
Czerwony Grzbiet nad nami, pod nim śnieg, a tuż za nim rumowisko skalne. Zestawienie ekstremalne. Dobrze, że Asia postanowiła prowadzić towarzystwo, bo ja to już wolę na końcu.
W tym miejscu jest on i piękny, i niebezpieczny. Gdybyśmy wiedzieli, że będą iść turyści z góry to byśmy brali tam kaski…ale nie było turystów i podejście było tylko dla nas i naszych sił. Te rumowisko, przeplatane ze śniegiem tworzyło trudność jakiej do tej pory nie pokonywaliśmy. “Nabieranie” wysokości miało tutaj prawie samolotowe znaczenie.
Tam gdzie były “schody” szło się jeszcze, jeszcze. Gdy był tylko łom skalny, było to trudne i niebezpieczne. Asia pilnowała nas wszystkich i podpowiadała. Podzieliliśmy się na dwie grupy, by jakoś to przejść. Asia z Kamilem, ja z Jankiem, jakoś tak nam trudne technicznie przejścia wychodzą lepiej.
Koniec żlebu to kompletna niespodzianka: łańcuchy, czyli to co Janki lubią najbardziej. Znów dzięki doświadczeniu, podzieliliśmy się na pary. Asia pierwsza z Kamilem przeszła rewelacyjnie ten odcinek, który był trudny, bo bardzo śliski. Janek nie dał mi szans iść z nim i to z instrukcjami, bo on sam, wszystko i tak wie lepiej, a to niebieski szlak i przecież Małołączniak. Ja się zmęczyłem, a on miał frajdę.
Janek znów błysnął inwencją twórczą na łańcuchach. Nie wybierał najprostszego przejścia, tylko te które mu odpowiadało po prostu. W tym momencie naszła mnie refleksja: po co jeździć do Słowenii, kiedy ten szlak to po prostu słoweńskie Alpy. Do porównania Nasze Góry ze Słowenii.
https://www.youtube.com/watch?v=zx41LorYkgQ
Krótki, mocno pod górę szlak, z dużą ilością rumowiska i sypkiego materiału jak w Słowenii w tym żlebie, tylko na szczęście u nas był niebieski. Niby mało skomplikowany, a męczący od samego patrzenia. Cóż Asia nie miała takiego komfortu jak ja. Musiała iść bo “niebieski” i “Małołączniak”. Ja ją podziwiałem, a na Janka nie mogłem patrzeć, bo nie nadążałem za nim i dobrze, że Kamil preferował moje tempo, no może ciut szybsze od mojego
Piękno tego miejsca nie do opowiedzenia. Dodatkowa atrakcja była nad nami. Asia pochylona, poganiana przez Janka, nie widziała tego stada kozic nad nami. Najpierw była jedna, a potem cztery, niemalże 10 metrów od nas.
Kozice uciekły, a my weszliśmy na Czerwony Grzbiet. Wydawało się, że sytuacja wraca do normy. Janek na końcu czekał. Inaczej: czekali na mnie znów.
Miałem wrażenie, że jestem na Babiej Górze, łagodnej kopule, z pewnością przepięknej jesienią, latem…tutaj jeszcze chyba zimą, choć już wiosną. Zmyłka trwała dalej. Janek szedł, Kamil przed nim, Asia za nami. W pewnym momencie tylko usłyszałem: “Idź za nim!”
Janek przyspieszył. Udało się go jeszcze zatrzymać na zdjęcie…ale to było krótkotrwałe. Obrócił się i poszedł. Dziękuję! Asia z Kamilem z tyłu, ja miałem go “utrzymać w dystansie”.
To był jego dzień i jego “NIEBIESKI MAŁOŁĄCZNIAK”. Miałem więcej sił od Asi i Kamila w tym miejscu, bo mój kryzys był na dole. Teraz próbowałem Janka złapać. Dobrze napisałem: jedynie w moich myślach próbowałem. Piękno jest w tym, że jest nieprzewidywalne. Było biało i błękitno i był Janek goniący do góry.
To była WIELKA MOTYWACJA. Ani przez chwilę, nikt z nas nie był wstanie mu dorównać tempem podejścia. Kamil próbował, ale zatrzymywał się, gdy Janek szedł. A potem tylko czekał. Skąd ja znam te miny, tą sylwetkę, no skąd? Jak już doszliśmy do niego to było co: NIEBIESKI I MAŁOŁĄCZNIAK…JEST SŁUPEK!!!
…I PRZYSZEDŁ PIERWSZY! Usiadł na słupku i był dumny, my padnięci, ale on to zrobił niesamowicie!!!
Nasz Bohater wszedł niebieskim szlakiem na Małołączniak, najtrudniejszym szlakiem Czerwonych Wierchów w takim czasie, w takim tempie. Czy coś więcej trzeba? Jest Wielki!
Śniadania dla jednych Bohaterów, dla innych czas na regenerację i oglądanie tego, co jest najpiękniejsze. Dwa lata temu patrzyliśmy z tego miejsca na Tatry i marzyliśmy, że je zdobędziemy. Siedzieliśmy tym razem i patrzyliśmy, co zostało do zdobycia…
…i ten gigant też padł naszym łupem: Krywań. Wygląda imponująco z tego miejsca. Odpoczywałem i wciąż nie wierzyłem, że jesteśmy tutaj razem i byliśmy już prawie wszędzie, gdzie prowadzą szlaki
Skończył się “niebieski” przed śniadaniem na górze i nie spodziewaliśmy się tego, że dalej jednak trwać będzie na czerwonym szlaku. Janek po prostu znów odleciał w dół. Nie czekał.
Nic nie było w stanie go zatrzymać. Śnieg…omijał, gdy Kamil się zatrzymywał, by w końcu ubrać raki. Janek na koniec przez śnieg. Każdy z mijających nas przy tym słyszał od niego powitanie, co zaskakiwało.
I tak witając się z jedną z grup wchodzących, wywołał zaskoczenie duuuże! “Czy my nie spotkaliśmy się rano na początku szlaku?”. To była ta grupa, która rozpoczęła z nami ten dobry dzień. Prowadzący popatrzył na nas, upewnił się, że przez Kobylarzowy Żleb szliśmy i usłyszeliśmy od prawie całej grupy: “SZACUN, niezwykłe w tym tempie”. To są te chwile, dla których warto być w górach, po prostu warto, bo szacunek jaki tam jest jest WIELKI dla wysiłku jaki należy włożyć, by tam być.
…ale one nie trwają długo. My szybko w śniegu na Kopę Kondracką i tam już było dużo turystów. Dlaczego tam doszliśmy? Baliśmy się trudnego szlaku, jakim weszliśmy. Postanowiliśmy zejść przez Kopę żółtym szlakiem i z Przełęczy Pod Kopą w dół do Doliny Małej Łąki.
Warunki zejścia były trudne. Dużo śniegu, dużo idących do góry powodowało, że mijanki były wyczynem.
Był taki moment, gdy żegnaliśmy Małołączniak, że Janek wreszcie zwolnił. Znów fake. Może podziwiał cały Czerwony Grzbiet i ściany Małołączniaka, które z tej perspektywy wyglądały imponująco, przez co na chwilę zwolnił…ale potem już biegł i to pierwszy.
Idąc już z przełęczy można było Janka nawet puścić samego. On witał wszystkich, a na podejściu była prawie kolejka wchodzących, w końcu długi weekend. Patrzyli na nas zaskoczeni, bo oni w krótkich rękawkach (na podejściu nie jest to czymś wyjątkowym) a my w kurtkach i rękawiczkach. Kilka osób, nie pytanych, gratulowało nam, nie musieliśmy nic mówić, oni wiedzieli to lepiej. W końcu Janek wszystkim oprócz “cześć” opowiadał, że był na niebieskim i na Małołączniaku.
To był jego dzień do końca. Uśmiechał się, żartował i oczywiście dokuczał. Jak Asia w końcu padła i musiała odpocząć, ten zaczął przekonywać ją, że to już blisko, niech nie siada, no bo obiad i samochód, i w ogóle. Asia nie miała szans by odpoczywać, bo ten po prostu odwrócił się i mówiąc wszystkim mijanych w obu kierunkach dzień dobry, gnał jak na sygnale. Chciałbym, aby miał każdy tak wspaniały dzień, bo to był DZIEŃ BOHATERA JANKA.