Mirador del Santo, czyli “My name is John, what are You doing here?”
marzec 7, 2023 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Po rozgrzewce na Fortaleza nie byliśmy zmęczeni. Przepraszam dzieci nie były zmęczone, my nie byliśmy wykończeni. Szukaliśmy następnego celu na ten dzień, ale bez szaleństwa tak myśleliśmy. Jak dzień rozgrzewkowy to rozgrzewkowy. I tak trafiliśmy na punkt widokowy Mirador del Santo. Jak? Nie wiem do dziś jak to się stało, że tam trafiliśmy, bo jest to niezwykłe miejsce warte bycia w pierwszej kolejności.
Zaczynam ten opis od jednego: nie wyciągnęliśmy wniosków z wcześniejszych lekcji, więc nie ma sensu uczyć się tak mi się wydaje. Chłopcy rozgrzani, my zagrzani, a tutaj pojawia się szlak przepiękny i wspaniały. Trochę nas ten widok przestraszył, więc szybko w drugą stronę, gdzie szły może z dwie osoby. Kamil za nimi, my za nim….byle dalej od tych pionowych ścian…pięknych.
Kamil zachowywał się tak jakby nie mógł znieść, że na Fortalezie, Janek gonił a nie on. Zatem tempo jakie narzucił było zacne. My już na starcie zaczęliśmy się buntować. Chłopcy mieli czekać na nas i koniec!
…a my na “dachu” i wioska pod nami wyglądała bajecznie, a przecież byliśmy tak jakby w Górach Suchych, przyzwoite 800 m npm…tylko ten dół był trochę “dołujący” tutaj i robił wrażenie. Odpoczęliśmy i daliśmy dzieciom znak do wyjścia. To był brak wyciągnięcia wniosków z przejścia porannego.
Janek był zachwycony biało-czerwonym szlakiem i nawet szlakowskazami. Był wyraźnie zaintrygowany. My mniej, bo droga GR 132 jakoś nie wyglądała na łatwą, nie było ludzi. Przepraszam nie było do momentu minięcia tego właśnie szlakowskazu. Tam Janek objawił się nam jako poliglota. Minęliśmy pierwszą osobę. Janek pięknie po hiszpańsku:”¡Hola!” Uzyskał odpowiedź i pognał dalej, a tu amfiteatr i zaułek, i lufa. Nie wiadomo czego było się bać, na co uważać, na co reagować.
Janek uśmiechnięty od ucha do ucha, mijał kolejne osoby. Słychać było, że coś mówi ale zaskoczeniem było, że była to tak liczna grupa, którą mijaliśmy…i do tego mocno w dół. Janek oczywiście zbiegał, a co! Na szczęcie poczekał…bo podziwiał to czego my jeszcze nie widzieliśmy, a było co.
My do niego, a on zabawa w kotka i myszkę, od razu po drugiej stronie dużej rynny. Wołanie typu: “Janek czekaj!” nie działało. On chciał iść i to sam, i mijać turystów, i z nimi gadać! Jak się popatrzyło skąd zeszliśmy to robiło to wrażenie, tak samo jak my na mijanych turystach. Patrzyli na nas i coś mówili, ale trzeba było gonić Janka!
Szlak nam się rozwijał. Przypominał Granty jak nic. Dużo skałek, w górę i w dół. Jedyną różnicą było to, co miało się nad głową.
Patrzyliśmy na te ściany, kompletnie nierealistyczne dla nas, z tymi drzewami palmowymi, i nie rozumieliśmy jak to mamy przejść. My mieliśmy problem, oni nie. Poczekali, kolejny raz tego dnia na nas. Coś się zmienia w tym naszym chodzeniu i to było czuć.
Tak, chłopcy poczekali by pokazać nam, gdzie nasze miejsce w kolejce, tak mi się wydawało. Już ich dochodziliśmy patrząc na te kaktusy, a oni znów do przodu. Zatrzymali się na kolejnym trawersie i kolejnej ścianie. Wyglądała imponująco. Kamil też tak uważał i jakoś już nie miał ochoty gonić młodego, wolał trzymać się Asi.
Doszliśmy do jej końca w końcu. Patrzyliśmy do tyłu i robiła niezwykłe wrażenie, jak my to przeszliśmy!
Odpoczywaliśmy, była nagroda. Grupa, którą gdzieś tam na zejściu wymijaliśmy, podeszła do nas. Janek znów błysnął. Przedstawił się: “My name is John” i okazało się, że grupa 70-latków jest z Walii w tym trzech Johnów! Gdy Janek powiedział, że jesteśmy z Polski, to jeden z Johnów po prostu podsumował: “Tacy sami profesjonaliści biegający po górach, jak Polacy w Himalajach”. Ależ był to komplement i tak siedzieliśmy wspólnie oglądając góry, rozmawiając o Walii i Zielonej Górze, bo jeden z Johnów ma tam syna, który pracuje w Polsce. My podziwialiśmy ich, byli niezwykle ciepli, pytali się, gratulowali, choć dla nich też był to wyczyn, godny podziwiania.
Było niezwykle ciepło i miło, ale my postanowiliśmy już wracać. Tym razem wniosek był taki: Asia idzie pierwsza z Kamilem, a my z Jankiem za nimi.
Widoki nas zachwycały, ale na to wygląda, że w tych górach ten kto jest pierwszy z założenia “biegnie” do przodu. Jak tutaj złapać Asię z Kamilem? Żonka niby sobie spacerowała, ale chyba biła jakieś rekordy, bo nie byliśmy w stanie jej/ich dogonić i to bez względu czy to był Kamil z nią, czy też Janek…a trawersik wyglądał zacnie!
Pogodzony z tym, że szedłem na końcu już rozmyślałem, jak mam z tej opresji wybrnąć. Janek pomógł. Poczekał, spotkał się z turystami, pogadał z nimi po angielsku i jakoś razem poszliśmy dalej.
Asia czekała na nas, nawet nie zmęczona. Ja padłem za to jak zobaczyłem na statystkę tego przejścia. Znów niby krótko, ale te przewyższenia. Po pierwszym dniu, rozgrzewkowym, mogliśmy się przygotowywać do zdobywania, po takich przejściach na pewno!
Chłopcy po kolacji byli już gotowi i zregenerowani na następny dzień. Pakowali się błyskawicznie. My już wiedząc jakie niespodzianki niosą za sobą “niskie” z “dużymi przewyższeniami” góry na La Gomerze, szukaliśmy kolejnego celu: łatwego, zielonego i krótkiego. Wydawało nam się wieczorem, że już ten cel mamy. Jak było na El Cedro to już w kolejnym wpisie.