Na Krzyżne z Doliny Pięciu Stawów
październik 21, 2024 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Po tym, jak trafiliśmy tam po raz pierwszy, trochę się zdziwiłem, że takie miejsce nie należy do Turystycznej Korony Tatr. Powinno! My chodząc przez Dolinę Roztoki do “Piątki” i dalej, zawsze podziwialiśmy to miejsce, gdyż sprawia wrażenie nie do zdobycia z tej strony. Przyszedł jednak czas by to zrobić idąc na Krzyżne szlakiem, który ze strony Doliny Roztoki wydaje się kompletnie trudny i niebezpieczny. Na to wygląda, że dorośliśmy do tego :)
Wystartowaliśmy, gdy księżyc oświetlał nam drogę i było jasno, jak w dzień. Nie było jednak ciepło, jak w dzień. Wyraźny szron był wszędzie. Ubraliśmy się jak w zimę i po….pobiegliśmy za Kamilem.
Czyli jak zwykle, my za Kamilem, gdyż jego siły są ponad naszymi wspólnymi siłami…a on i tak wiedział, gdzie ma iść.
Janek wypytywał o szlak. O dziwo nie było marudzenia i jojczenia, ale było: “…gdzie ten staw?” i za nic w świecie nie mogłem załapać, o co tutaj chodzi. Lepiej było się nie pytać. Szliśmy. Na Kamila można było liczyć, że gdzieś będzie siedział i dziwił się, że my tak człapiemy. No i Kamil znikał, a potem pojawiał się siedzący.
W końcu pojawił się ten grzbiet. Janek, co jakiś czas pytał się o Krzyżne. Jak już zobaczył, to co chwilę sprawdzał palcem, czy jest wciąż w tym miejscu, gdzie było przed chwilą. Było o dziwo, było i to w tym samym miejscu :) My musieliśmy jednak iść do stawów.
Doświadczeni już wędrowaniem, nie odważyliśmy się iść pod Siklawą. Musieliśmy zatem wejść czarnym szlakiem pod Niżnią Kopą do schroniska. I tam problem. Zamknięte wszystkie punkty, gdzie można było kupić magnes…o to chodziło przez całą drogę. W poszukiwaniu magnesów przesiedzieliśmy dobre 30 minut w schronisku i niestety się nie udało. Poszliśmy dalej z obietnicą, że pijemy sok przy stawach. To była motywacja!
A stawy…to miejsce magiczne. Słońce świeciło, stawy błyszczały do nas, nie chciało się iść dalej. U Janka włączył się Kozi Wierch, w końcu pod nim staliśmy, i jakoś tam go ciągnęło. Dał się przekonać, że idziemy w inną stronę, gdyż tłumy szły właśnie na Kozi.
Na nasz szlak nikt się nie wybierał. Janek zakodował, że idziemy żółtym. Kamil zaakceptował przez chwilkę, że idziemy za Jankiem…a potem poszedł sam do przodu. Nie ma szans byśmy mogli iść jego tempem. Jak on to robi?
Nie musieliśmy iść szczególnie daleko, by być pewnym: weszliśmy na jeden z bardziej ciekawych szlaków w Tatrach i to dla nas, tylko w tym dniu! Po chwili już wiedzieliśmy, że szlak może nie jest technicznie skomplikowany, to jednak siły tutaj trzeba mieć. Nadaje się by uhonorować go, jakąś koroną mimo wszystko.
Dolina Roztoki z tej wysokości wyglądała jak jeden wielki ciemny rów, a nasze podejście, jak skomplikowanie stromy zygzak. Czyli tak samo jak Krzyżne, gdy się na niego patrzy z Roztoki!
Kamil poczuł się jak w domu i był już jakieś 200 m przed nami. Gdy szło się szlakiem nie czuliśmy jakiś specjalnych trudności. Wystarczyło stanąć na chwilkę ciut wyżej i przepaścistość trawersu robiła wrażenia…widokowe.
Pojawiły się też pierwsze problemy…dla Janka. Kamil przechodził wszystkie skałki na szlaku bez hamowania. Dla Janka stały się one ciut za duże. Upewniliśmy się tego, gdy dogoniła nas Pani Dorota, niższa od Janka i musiała nieźle się namęczyć, by takie przeszkody jak wyżej przejść. Wspierała Janka, a on oczywiście w takich momentach bohatera odgrywał, co to nie on. Doszliśmy do Buczynowej Dolinki i Granatów górujących nad nią. Robiło to niezłe wrażenie. Z daleka robi jeszcze większe!
Od tego momentu, nie schodziliśmy już w dół, tylko ciągle do góry. Pojawiły się nawroty, trawersy i robiło się jeszcze bardziej ciekawie. Z oddali widać było całe tabuny szczytów Tatr. Janek próbował je nazwać, a potem miałem to robić ja. Odpuściłem, ja nie znam/pamiętam tylu szczytów co on.
Kamil znów gdzieś śmignął, a potem czekał. Zrobiło się letnie, a nie jesiennie. Janek “złapał” kryzys…nie ma magnesów. Jak on człapał to historia. Na szczęście mijał nas Pan Tomek to dał odrobinę wsparcia. Troszeczkę łatwiej było.
Robiliśmy trawers, który Kamil przeszedł biegiem. My zamarudziliśmy na nim oglądając Dolinę Pięciu Stawów. Widoczek już był ciekawy, a wyżej miało być jeszcze lepiej. U Janka pojawił się kolejny kryzys. Jak tu go przekonać, że należy iść dalej…był to challenge.
No właśnie. Najpierw Kamil zadzierał głowę, potem Janek. Niby Krzyżne miało być blisko, ale wydawało się kilometry do góry. Od patrzenia człowiek miał dosyć. O ile do tej pory szlak nie był specjalnie trudny, to teraz się zrobił wykańczający/niszczący. Janek znów miał problem z kamieniami, a Kamil gnał, bo ich nie miał. Trzeba było jednemu dać więcej swobody, gdy drugiemu więcej wsparcia. Kamil po mistrzowsku wykorzystał sytuację i szedł jak chciał. Był moim Bohaterem.
Tytułem urody tego miejsca powinna być tutaj jakaś korona, chyba się powtarzam, ale tak być powinno i basta. Było po prostu wow! Ja bym postawił na to, że obok szlaku na Chłopka, to jeden z ciekawszych, urozmaiconych szlaków w polskich Tatrach.
O ile do tego miejsca goniliśmy Kamila, to od tego miejsca on ciągle był już nad nami. Janek nagle stwierdził, że widzi biały krzyż na szczycie. Było to przekonanie tak silne, że co kilka kroków sprawdzaliśmy, gdzie ten krzyż…i żółty szlak. To musiało być, to nie znikało od tak sobie. Powtarzanie, gdzie jest krzyż, że idziemy żółtym, było ustawiczne.W takiej sytuacji człowiek marzy o funkcji mute jak w pilocie od telewizora…ale trzeba było słuchać syna.
Pojawiły się problemy techniczne, trochę skałek. Kamil nie męczył się z nimi za dużo. Janek musiał mocno kombinować. Lepiej w górach wysokim!
Kamil oczywiście siedział nad nami i czekał. Potem stał i patrzył, a my człapaliśmy. Końcówka podejścia była obłędna. Widoki na 5, trawersy na 5, kolory na 5. Czego byśmy nie oceniali to same topy…wysiłek był też na maksa.
Jak znów zobaczyliśmy Kamila nad nami, to Janek chciał od razu przerwy. Motywowanie by wszedł było ustawiczne, bo przecież nie miał magnesu, to jak iść? Końcówka dodatkowo pełna skałek, kamieni i powodowała przy swoim przewyższeniu olbrzymią utratę sił. Janek chyba miał już dość. Znów jednak pojawiła się pomoc w postaci Pani Magdy. Wyjaśniła, że koniec już jest za “murkiem” i Janek dal rady!
W końcu przełęcz już nie była nad nami, ale obok nas. Janek wyraźnie przyspieszył, choć i tak o 2 godziny dłużej podchodziliśmy, niż to co było pokazywane na szlakowskazach.
Widok z góry wynagradzał, całę to zmęczenie…tak samo jak pustka. W lecie nie było tak! Delektowanie się śniadaniem patrząc na 5tkę i stawy to było to, co my lubimy najbardziej.
No i prosta kalkulacja zmieniła wszystko. Szliśmy o 2 godziny za długo. Szlak był wymagający dla nas, ale powtarzam się, jeden z lepszych w polskich Tatrach.Jednak nie było szans na powrót nim, zajęłoby to nam jeszcze dłużej. Janek się buntował, gdyż po drugiej stronie lód i szron. Nie chciał ubierać raczków, choć zejście to było mu znane z letniego wariantu. Musieliśmy podjąć te wyzwanie, gdyż czasowo był to skrót. to był argument, a słowo skrót potrafi robić cuda.
https://www.zespoldowna.info/krzyzne-kopa-nad-krzyznem.html
W końcu zaskoczył, a skoro schodził pierwszy, to nie było już tematu raczków, tylko kiedy będziemy jeść? Janek próbował odrobić stracony czas na podejściu. Kamil o dziwo nie nadążał. Był też bardzo ostrożny…
Janek coś kombinował. Gonił i nie znany był motyw tego. W pewnym momencie Janek usiadł, stwierdził że jest słońce i trzeba ściągnąć raczki. Delektował się tym…a potem stwierdził, że jest ciemno. To nas pogoniło do przodu. Mieliśmy jeszcze kawał drogi przed nami, a tutaj poczuliśmy że za chwilę będzie ciemno. Pożegnaliśmy skuty lodem Czerwony Staw i Dolinę Pyszniańska. Nie mieliśmy szans na odpoczynek. Trzeba było gonić przez krainę misiów, aby wykorzystać jasność dnia na maksa.
Na Polanę Waksmundzką wpadliśmy w czasie opisanym na szlakowskazie. Widoki zapierały dech, Tatry w czerwieni…a my musieliśmy wykorzystać skrót przez Gęsią Szyję. Tam z pewnością nie będzie misiów, tak myślał głośno Janek. Byle jak najszybciej dojść do Polany Rusinowej.
Na Gęsią weszliśmy z zachodzącym słońcem, jednak zejście było już po ciemku. Janek chwycił mnie za rękę i nie chciał puścić. Kamil odwrotnie, nie bał się ciemności i szedł bardzo zadowolony. Nawet idąc na skróty, Kamil zachowywał się jak na spacerze w parku, a nie w Tatrach i to w nocy…a widoki były super!
Rozgrzewka nam się udała. Przejście wspaniałe. Uważam, że szlak piękny, ale bardzo wymagający kondycyjnie. Te 13 godzin w trasie robiło swoje. Byłem dumny z chłopaków i ich sprawności, sam jednak miałem nadzieję, szybko trafić do auta. Tym przejściem potwierdziliśmy nasza gotowość na duże kondycyjne wyzwania i to mnie szalenie ucieszyło! Ten szlak polecam tylko dla przygotowanych:)