Na Wielki Krywań, nasze siedem szczytów, dzień czwarty…
maj 1, 2024 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
To miała być nagroda za pierwsze trzy dni. Czwartego dnia wędrówki mieliśmy zjechać kolejką z gór. Nic z tego, kolejka w dzień powszedni nie kursuje, a my okazało się, że wybraliśmy trasę, jak wyprawa na Rysy od słowackiej strony, a nie spacerek. Nie ma rzeczy niemożliwych i poszliśmy, a potem okazało się, że to było najlepsze przejście Janka w trudnych kondycyjnie górach. Takiego chciałbym mieć stale.
Naszym celem była Mała Fatra na Słowacji. Tam miało być pusto i było. Dojechaliśmy do Vratny i od razu zaskoczenie. Wybitnie to było w Beskidzie Niskim i na taką Lackową. Jak zatem opisać to co zobaczyliśmy? Super wybitnie, ekstremalnie wybitnie? Jednak najważniejszym celem dania były szczyty. Janek jak dorwał się do mapy, zaczął czytać, co my tutaj nie zdobędziemy. Szybko je zapamiętał i bardzo to go cieszyło, że to będzie chyba pięć, może sześć szczytów?! Poszliśmy.
Asia zaskoczona “łatwością” przejścia żółtym szlakiem, tak z niedowierzaniem patrzyła i szukała tej wybitności. Może jest jednak inaczej? Chłopcy nie dyskutowali czy jest to tak, czy inaczej, tylko szli. Janek dziwił się tylko, że co pewien czas były ławeczki…z których on jakoś nie widział potrzeby skorzystać.
Wybitność widać było patrząc do tyłu, robiło to wrażenie, ale ten widok na ten moment nie był istotny. Pojawił się “Gruni”, czyli schronisko. W tle Wielki Rozsutec, który robił piorunujące wrażenie, jakby nie z tych gór. Obydwaj mieliśmy problem z opanowania wymowy tego szczytu, wiec lepiej nam wychodziły pieczątki i oczywiście rozmowy z turystami.
W Górach Opawskich z Grupą z Brzegu nie spotkaliśmy się, ale tutaj to pogadaliśmy. Janek oczywiście “byłeś”, a Kamil milcząco delektował się zakazanym “napojem” w normalnych warunkach, czyli kofolą. Wszyscy byli rozbawieni, uśmiechnięci, a Janek nawet huśtał się trochę z zaprzyjaźnioną ekipą. Tu żarty się kończyły. Jak patrzyliśmy na tą zieloną górkę, wiedzieliśmy, że nie będzie nam do śmiechu.
“Nabieranie” wysokości nie było łatwe. Owszem dla Kamila to i nawet nawet. My jednak stale, spokojnym krokiem do góry. Jak się podchodziło, widać było patrząc do tyłu. Tutaj Janek nawet nie zamarudził. Kamila nie szło dojść, więc zakładaliśmy, że w końcu na górze jakoś znów się połączymy.
Gdy doszliśmy do końca “zielonego”, okazało się, że dalej jest wciąż “zielone” choć odrobinę schowane w lesie. Zaczęły się schody. Kamil mokry z wysiłku, koniecznie chciał potwierdzenia, że to kwiecień, więc krótkich spodenek to on nie musi ubierać. Janek co chwilę pytał się: “Daleko jeszcze?”…a tutaj doszły jeszcze zygzaki i błotko. Bez tych zygzaków, w tym błotku podejście nie byłoby możliwe! Doszedł zatem kolejny problem: buty brudne, iść się nie da. To cały Kamil.
Niech zgadnę: po dwusetnym zygzaku, Janek zobaczył ostatnią tyczkę, pomyślał i przyspieszył krzycząc: “Tabliczka, Południowy Gruń”, czyli Południowy Groń. To był pierwszy!
Płuca rodziców wyplute, dzieci zjadły śniadanko i nic po nich nie było widać, choć za nami było widać kolejny stożek. Tak miało być już do końca. Weszło się na jeden, a już czyhał drugi, tak bym powiedział. Nie było to istotne, bo tabliczka i miał być drugi. “Tato, pokaż mapy?” No i zaczęło się czytanie. Janek wiedział, że celem są Steny, tylko ten severny nam jeszcze nic nie mówił. Popatrzyliśmy w dal, no i trzeba było pokazać Wielki Krywań Jankowi, bo nagle stał się bardzo zainteresowany, który to ten szczyt na jaki idziemy. Jak zobaczył, że to ten ze śniegiem to się zdziwił, ale oczywiście był już od tego momentu pierwszy.
Zaskoczenie widokami, ścieżką na “topie” gór byliśmy wszyscy. W ogóle z wrażenia zapomnieliśmy o wysokości i wysiłku jaki musieliśmy włożyć, by tutaj się znaleźć. Szło się znakomicie i tutaj jak nigdy: to Janek był pierwszy i miał sporo sił, a Kamil powoli za nim. Nietypowe.
Janek “wpadł” na szczyt i od razu do tabliczki, która miała wyraźną identyfikację, że to szczyt północny. Było przy tym trochę dyskusji, ale najważniejsze zgadzało się: mieliśmy już dwa szczyty zdobyte. Kontrola mapy.cz i mieliśmy problem. Co tam tymi małymi literkami jest napisane? Czy to nie kolejne Steny? Janek pogonił by sprawdzić.
Na to wyglądało że Kamil opanował kalendarz, bo wiało. Pozapinał się pod nos i to dało mu skrzydeł. Świetnie poszedł dalej, a tym razem to my jego goniliśmy. Szło się fantastycznie widząc te wspaniałe gór obok nas. W tym momencie Stoh robił wrażenie i to duże.
My patrzyliśmy w jedną stronę, a tutaj Janek był już na przodzie. Moc niezwykła, ale motywacja jeszcze większa bo tabliczka. Ja na kwiatki, a on na tabliczkę. Znalazł!
Pojawiła się kontrowersja, ale jak wytłumaczyła Asia, że to są też Steny ale południowy wierzchołek, to Janek skwitował, że to trzeci i wystarczyło. Jak nie on. Jednak chyba nie wystarczało. “Tato, pokaż mapę! Gdzie idziemy, który następny?” Nie byłem przygotowany na takie technikalia i to bez okularów, ale zespołowo odczytaliśmy, że dalej czeka na nas Hromove…i szybowce nad głowami w liczbie większej niż 10. Nieźle to wyglądało, jak krążyły nad naszymi głowami, a byliśmy już bardzo wysoko w stosunku to tych dolin pod nami.
Janek czytał każdą tabliczkę. Kamil nie kusił się o to, ale korzystał z każdej chwili by pogadać o pogodzie i ten śnieg dał mu dużo “wyprostowania”, tak bym rzekł. Kamil wyraźnie był zadowolony z tego wiatru, śniegu i że może w długiej koszulce, w kurtce iść przez góry. Jemu to wystarczało, czuł się pewnie. W końcu jak w kwietniu.
“Tato czwarty!” i Hromove zostało zdobyte. Z niego było widać nie jeden, a kilka szczytów przed nami i to powodowało wątpliwość natury matematycznej. Zatem nazywaliśmy z Jankiem, jakie przeszliśmy i jakie być może przejdziemy szczyty. Matematyka wychodziła, jak było na początku. Popatrzyliśmy stąd na szybowce i ludzi będących na Chlebie, którzy wiwatowali przy każdym manewrze szybowca nad nimi.
Chleb wydawał się być dostępny z tej perspektywy, ale trzeba było zrobić przejście tak typowe dla Tatr Zachodnich po grani skalnej. Chłopakom w to graj. Było trochę ćwiczeń. Janek na szczycie pięknie powitał słowackich turystów i nawet nie zatrzymywał się, bo przecież Wielki Krywań czeka, już szósty, gdyż Chleb był piąty!
Pomógł trochę bunt rodziców, by się posilić przed podejściem, które znów przypominały nam te z Gór Suchych, tylko znacznie wyższe. Za każdym razem, jak się widziało szczyt do zdobycia, to trzeba było jeszcze wejść na mniejszy i zejść, by wejść. Janek zafascynowany tematem gonił, trzeba było go hamować…taki trochę inny Janek, lepszy.
Pod Wielkim Krywaniem za to czuliśmy się jak pod…Śnieżką. Dużo śniegu ale i podejście fajne, szybkie bym powiedział. Tym razem jednak to Kamil, długim krokiem doszedł pierwszy do szczytu.
Najpierw sprawdziliśmy jak długą grań już przeszliśmy co widać poniżej. Potem matematyka zgadzała nam się na sześć i mapy.cz stwierdziły, że należy nam się jeszcze jeden, siódmy do zdobycia Pekelnik, skoro nie ma wyciągu w dół. Popatrzyliśmy na trasę i Janek opanował wszystko:”Idziemy czerwonym do żółtego, potem skrót niebieskim do zielonego i parking.” Brzmiało prosto.
Wielki Krywań za nami, przegrywał na widoki z Małym Krywaniem przed nami. Jeszcze bardziej dominował Pekelnik, który do ostrej ściany z południa dołożył śniegu trochę. Dla Kamila super. Dla Janka…wyglądał już na zmęczonego. My byliśmy już wykończeni, tym w górę i tym w dół.
Na siódmym szczycie pierwszy był Kamil. Wiatr głowę urywał, ale w końcu było jak na wiosnę. Nie czekaliśmy aż nas zwieje, tylko w dół czerwonym. I tak jak przy Lackowej, nikt nie mówi o zejściach, wszyscy powtarzają o wejściach. Tutaj niby tak samo, ale każde zejście to jak skocznia narciarska. Po prostu pędziło się w dół.
Dopiero schodząc, na zdjęciu powyżej, zobaczyliśmy jak trudne i wybitne było podejście na Południowy Groń. Z tej zielonkawej “wyspy” wchodziliśmy mocno do góry. Rozpatrywaliśmy to i rozpatrywaliśmy, a Janek pytał się kiedy będzie w końcu żółty do niebieskiego. Coś nam się nie zgadzało. Niby te przejścia były na mapie krótkie, czasowo oznaczone też jako krótkie, ale chyba dla zbiegających z tych zboczy.
Zejście było długie, wyczerpujące i męczące. Musieliśmy odpoczywać częściej, a Janek tylko dopingował, bo już będzie niebieski, a już za chwilę zielony…tylko cóż kiedy nogi tego nie chciały zrozumieć. Koniec kropka.
Jak już myśleliśmy, że najgorsze za nami, gdyż doszliśmy do ostatniego zielonego szlaku, to dopiero zaczęło się spadanie. Były takie że nie dość, że szlak był czymś twardym, bez przyczepności, to jeszcze schodziło się gwałtownie w dół i ja byłem 10 metrów na rodziną, a tutaj nie było jak się trzymać. Kamil był przestraszony trochę, ale dał radę. Janek dzielnie szedł w dół, ale 7 szczytów było na tyle dużo, że tak samo był zmęczony jak wszyscy.
Przy parkingu popatrzyliśmy na wskazania mapy.cz. Wynik jak na Rysy, choć na krótszym dystansie. My byliśmy wykończeni, byliśmy przyszykowani na 6-7 h wędrówki, a wyszło 9h. Jedynym rozwiązaniem były dobre pierogi z serem dla Janka i pstrąg dla Kamila. Od razu chłopcom humory się poprawił i powrót do domu nie był problemem, czego wszyscy się obawialiśmy. Nikt już nie nastawiał się na kolejny dzień wędrówki. Czekał nas odpoczynek i to też wzmocniło pozytywnie nastroje…odpoczynek, to brzmiało fantastycznie przed kolejnymi dniami.
PS.Licznik nam bije i mamy już 837 szczytów wspólnie zdobytych.