Na Wielki Rozsutec przez Jánošíkove Diery, czyli odrobinę trudności na początek wakacyjnego zdobywania.
lipiec 8, 2024 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Są góry “krótkie”, które gdy je zdobywamy stają się “bardzo długie”. Gdy patrzymy na mapę ich wysokość nie przeraża, jednak jak podchodzimy na nie, zastanawiamy się ile mają wysokości, gdyż po łańcuchach, kominkach, graniach się wchodzi, a końca nie ma. Taka jest Mała Fatra na Słowacji. Zauroczyła nas tym i już tak zostanie.
https://www.zespoldowna.info/na-wielki-krywan-nasze-siedem-szczytow.html
Nasza kolejna wyprawa tam, była dokładnie taka, jak to opisałem powyżej. Na mapie wejście na Wielki Rozsutec 1 610 m npm, wyglądało na krótkie i szybkie, wysokość nie powalała, taka nasza Śnieżka z Karkonoszy. Bardzo szybko musieliśmy się jednak z takimi myślami przeprosić, bo nie było tak, jak to się wydawało. Szacunku do góry bardzo szybko przybywało!
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wielki_Rozsutec
To miała być Janka pierwsza wyprawa po wojażach zagranicznych. Podjechaliśmy do miejscowości Štefanová na Słowacji całkiem rano.Byliśmy trochę zaskoczeni na parkingu, tam było pełno aut, choć był to piątek. Okazało się, że Słowacy mieli swój dzień świąteczny i stąd było dużo turystów idących z nami. Czułem się jakbym szedł na Rysy w ich towarzystwie. Janek poliglota od razu testował to francuski, to hiszpański, ale zdziwił się, że nikt nie rozumiał go. Zatem na na dzień dobry wystarczyło proste Ahoj lub Dobry Den, co też ma opanowane. Podczas majowej wyprawy, Wielki Rozsutec powalił nas swoją innością i wielkością. Patrząc z Grunia było po prostu wow! Jednak spotkanie z nim to prawdziwa przygoda, a nie tylko podziwianie, która zaczęła się jak zwykle, dwoma prędkościami: Kamil daleko przed nami, Janek daleko za nami.
Ja nie mogłem przejść obok tych kwiatów. Zaskakiwały mnie kompletnie. Janek nie mógł zrezygnować z człapania, witania się i tak sobie szliśmy miłym lasem nie spodziewając się tego, co miało przyjść.
Pierwszy szczycik na szlaku, zdjęcie i odpoczynek. Šlahorka zdobyta, nasz 842 szczyt zdobyty razem. Potem już tylko był bieg za Kamilem na samą przełęcz Miedziholie. To jego tempo zapowiadało dużą zmianę, ale my tego jeszcze nie czuliśmy.
Po drodze, z Jankiem trenowaliśmy prawidłową wymowę nazwy szczytu: ROZSUTEC . No właśnie: na pierwszy rzut, jak Janek popatrzył do góry, to wyraźnie się zdziwił, bo ten ROZ-SU-TEC był wielki i pełen skał. Z daleka niekoniecznie tak wyglądał.
Podeszliśmy pod pierwsze skały i wszystko było wiadome patrząc w dół. Szybko zdobywało się wysokość i robiła ona wrażenie. Janek wciąż “był” na treningu słownym ROZ-SU-TEC i pokazywał skały. Nawet nie wiedzieliśmy co nas czeka, a one zaskakiwały. Niestety Janek nie zaskoczył i dalej człapał…a Kamila nie było widać! No właśnie. Coś się zmieniło. Kamil zazwyczaj bardzo ostrożny, jakoś zniknął nam z pola widzenia. Fakt nie było skrzyżowania ścieżek, ani ich zejść…ale zazwyczaj hamował i czekał.
Pojawiła się drabinka…trochę niestraszna i Janek wszedł po niej jakby była na placu zabaw. Kamila wciąż nie było widać, a wysokość nagle zrobiła się całkiem całkiem…patrząc w dół! Do tego skałki już wymagały rąk, a Janek postanowił ich nie używać! Gdzie Kamil?
Kolejne drabinki, łańcuchy, a Kamila nad nami brak. Asia poszła go szukać. Spodziewaliśmy się, że poczeka a tutaj okazało się, że za łatwe to było chyba dla niego. Janek dalej kombinował, jak tu zrobić przejście tak jak on chce, a niekoniecznie jak powinien.
W końcu się zaklinował w kominku. Jednak uwaga: nie wziął tej nauki do siebie. Dalej bez rękawiczek, bo skał przecież się nie dotyka, nieprawdaż? Na szczęście Kamil się odnalazł i czekał na nas. Asia obok niego. Próbowała Janka instruować z góry…nic tam. Janek miał swój sposób na zdobywanie tego przejścia. A ja dla uspokojenia nerwów w kwiatki, były przepiękne.
Szczyt już był nad nami. Miedziholie nasza przełęcz, zdecydowanie pod nami. Janek chyba w końcu załapał, że bez trzymania się skał, nie da się wejść i zdecydował się ubrać rękawiczki.
Kolejne łańcuchy i kominek już w rękawiczkach jakoś poszły, a nie było to proste. Doszliśmy pod szczyt a tam kolejka na łańcuchach przez grań, coś jak na Świnicy, lub Rysach. Trzeba było poczekać na swoją kolejkę by wejść na ścieżkę już płasko prowadzącą na szczyt. Tam Janek z Kamilem dostali gratulacje od młodych słowackich turystów, zdecydowanie zaskoczonych, tym że tutaj doszliśmy. Było to miłe i te piątki jakie chłopcy dostali od nich, jeszcze fajniejsze.
Zdjęcia zrobione i nie było, gdzie odpoczywać. Z powrotem do kolejki, tym razem by zejść. Było to łatwiejsze. Dopiero poniżej mogliśmy się cieszyć miejscem (nasz 843 szczyt) i śniadaniem. W końcu 1 km robiliśmy w godzinę, co nie oznacza że tak słabo nam szło, tylko było bardziej wymagająco i do góry, niż do przodu.
Nie chcieliśmy wracać tym samym szlakiem. Chcieliśmy jeszcze dotknąć czegoś co nazywa się Janosikowe Diery, czyli Janosikowe Dziury. Nigdy tam nie byliśmy, więc byliśmy ciekawi, co to jest?
Trzeba było jednak najpierw zejść na przełęcz o nazwie Medzirozsutce. Jaki to wyczyn był, wystarczyło popatrzeć do góry. Szczyt został za nami. Mieliśmy ciągle poczucie, że jesteśmy …w Tatrach, a nie jak na Śnieżce. Cóż te 1 600 m robi tutaj wrażenie, tak samo jak właśnie na Śnieżce, czy też na Wielkim Choczu. Wszystkie szczyty to te tysiąc sześćset metrów z małym plusem. Teraz już wiedzieliśmy, że ta “magiczna” wysokość zmienia wszystko.
Zeszliśmy i odpoczywaliśmy. To nie było przejście. To było mozolne zdobywanie i schodzenie. Patrzyliśmy na Małego, sąsiadującego Rozsutca, ale byliśmy już wykończeni by o nim jeszcze myśleć…i już zaczynały się Diery.
To nie było typowe przejście. Dobrze, że było sucho. Skały, łańcuchy, trawersy, schodki, drabinki to było zawsze, choć jedno, na każdym zakręcie, na każdym progu. Janek zaskoczony był że towarzyszy nam piesek, maltańczyk, podobny do pieska Mikiego z naszej ostatniej wyprawy w Góry Suche. Pogłaskał pieska, by sobie dodać otuchy, bo drabinka w dół w spadającym strumyku. Walka była jak schodzić przodem, czy tyłem. Dał się na szczęście przekonać by schodzić tyłem.
https://www.zespoldowna.info/na-klin-razem-z-mikim-i-jego-psem.html
Ręce ochlapane w strumyku i tym razem nie trzeba było przekonywać go do ubierania rękawiczek. Był kolejny trawers ubezpieczony łańcuchami, klamrami, kolejna drabina i mostek.
Kamil miał kryzys. Wyraźnie już chciał do auta. Janek testował swoje warianty, próbując wytrzymałość naszych nerwów. Obydwaj mimo wszystko byli fenomenalni na tych przeszkodach technicznych.
W ten sposób pokonaliśmy Horné diery. Treningu mieliśmy dość i postanowiliśmy już skrótem wracać do auta. A skrót znów wymagał skupienia i sił. Zejście na przełęcz Vrchpodžiar było już przyjemnością bez takich technicznych utrudnień jak w dierach.
Gdy zobaczyli cały grzebień Małej Fatry, wiedzieli już, że czeka nas tylko gonitwa w dół. Uśmiechy były wspaniałe. Janek tym razem tak wyrwał, że nie dało się go dogonić. Kamil za to, wyczerpany człapał i trzeba było go motywować do powrotu. Widać że był wykończony. Co jakiś czas patrzył do tyłu i mówił nie, znaczy że to był właściwy szlak dla niego.
Jeszcze na koniec spotkała nas piękna łąka wspaniałych kwiatów i po ponad 8 h spaceru doszliśmy do auta. Na kolejny dzień były plany. Jednak chyba wszyscy potrzebowali bardziej odpoczynku i luzu, gdyż nie spodziewaliśmy się takiej zabawy, a była świetna, choć wymagająca i pełna przestrzeni, powietrza na górze. To zawsze robi różnicę, ale warto ją przetestować. My już gotowi na kolejną wyprawę…na Małego Rozsutca, a może na Stoha, kompletnie inny niż wszystkie w Małej Fatrze. Warto zdobywać!