Niczym Szerpa….w ucieczce przed “wężem”.
grudzień 11, 2017 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Nie umiemy przegrywać. Góry zatem mają z nami duży problem W ten dzień było bardzo ciepło 32C na poziomie 1 000 m npm. Pot lał się strumieniami a przed nami były wysokie góry i mozolne wejście niczym Szerpów w Himalajach.
Dla mnie pozostania ta wyprawa na zawsze w mojej głowie, gdyż byliśmy po prostu przygotowani do wyprawy w wysokie góry i mieliśmy kilka zadań do wykonania, które wykonaliśmy oczywiście. Oto nasz plan wycieczki. Cel znajdował się na wysokości 1 704 m npm i nazywał się po prostu Triangel…czyli trójkąt.
Przekrój nie oddaje morderczego podejścia na pewno….
…a trasa nie pokazuje problemów z wejściem i zejściem po ostrych, wapiennych kamieniach, ale tak bywa, że to co w rzeczywistości ma miejsce, na mapie wygląda tak sobie.
Start był trywialny jak już Was do tego przyzwyczaiłem. Chłopcy poszli a my człapaliśmy z ciężkimi plecakami za nimi.
I co ciekawsze im wyżej tym bardziej przyspieszali, tym bardziej byli dalej od nas i dalej. Dobrze że Jasiek miał pomarańczową koszulkę bo był “identyfikowalny”na tle szarości…bo Kamil już nie.
Ten dzień jednak należał do Kamila. On po prostu “odjechał” Jaśkowi na “podjeździe” w szarej koszulce…tak by opowiedział to komentator wyścigu kolarskiego. Po prostu zniknął na pierwszej górce, a Jaśka “złapał” kryzys, co pozwoliło nam go dogonić…a nie było to łatwe podejście i ten gorąc.
…a to był dopiero początek. Janek przy kosodrzewinach jakby uzyskał drugi oddech i poszedł tym razem on do przodu, przez kosodrzewiny i tyle go widzieliśmy. Kamienie nie były problemem dla niego, gdy dla mnie i owszem.
Wejście na płaskowyż, było dla nich zatem pikusiem, gdy my nie mogliśmy złapać oddechu. Odpoczęliśmy w cieniu i postanowiliśmy wybrać coś dla nas….krowy? trawers?…krzyż? był duży wybór i szczerze mówiąc nie wiedzieliśmy co wybrać.
Wybraliśmy Trójkąt przez krowy, trawersem i z widokiem na krzyż
Na wysokości 1 540 m npm nie było już tak gorąco, co było niesamowicie pomocne. Chłopcy po litrach wypitej wody i śniadaniu “poszli!” z kierownikiem na czele, kłócąc się kto ma iść pierwszy. Kamil z jego długimi nogami wygrał, co nie spotkało się z pozytywną reakcją “kierownika” wyprawy, ale żaden argument nie był w stanie zahamować Kamila… z wyjątkiem niskiego lasu, do którego pierwszy wszedł Jasiek.
…no i oczywiście krów, które Jasiek wypatrzył w innym miejscu niż my to widzieliśmy. Więc był skręt w prawo, trawersem do krów i poza nie….i nagle świat stał się inny. Ja go zapamiętam z tego momentu.
Kamil był ponad 20 metrów nade mną. Asia i Jasiek szli za nim jakieś 10 metrów poniżej. Nagle Kamil zaczął krzyczeć: “WĄŻ! WĄŻ!”. Asia zatem do mnie, znajdującego się 20 metrów niżej:” Jarek ratuj Kamila!”. No cóż 20 metrów w pionie z plecakiem ponad 20 km wagi podbiec do góry w sekundę było nierealne, zatem Kamil krzyczał, Asia mnie poganiała a ja próbowałem ich złapać. Gdy straciłem już serce, ciśnienie wychodziło mi oczami z wysiłku i dotarłem do Kamila, zauważyłem biednego padalca, który nie mógł zejść z małego kamyka na ścieżce…ufff
Dobrze, że szczyt był blisko, bo mój organizm wyraźnie się zbuntował przeciwko podejmowaniu takiego wysiłku…a wtedy świat… okazało się, może wyglądać zupełnie inaczej.
Popatrzyliśmy z góry na krzyż, więc zaliczyliśmy kolejny cel
…zrobiliśmy nasze zdjęcie dla Mai, zatem kolejny cel w extra koszulce załatwiony.Odpoczywaliśmy jedząc niezwykłe śniadanie na trójkącie dla 4 osób! Polecam, gdyż nic tak nie intryguje jak….brak miejsca na śniadaniu
Zejście było etapem przyjaźni braci. Jasiek pilnował Kamila, a ten nawet był skłonny trzymać go za rękę…żeby Janek się nie przewrócił.
Pożegnaliśmy trójkąt, który wyglądał z dołu zupełnie inaczej niż na górze.
Jasiek przy zejściu przyjrzał się koniom, które po pierwszym parchnięciu skutecznie go odgoniły.
…i zaczęliśmy schodzić w dół.
Zejście tak jak i wejście było wyzwaniem. Dla mnie nie było łatwiejsze, bo wiedziałem że to nasza ostatnia wyprawa w Słowenii. To co dobre, człowiek nie lubi zostawiać. Przez ten czas widziałem moich chłopaków zupełnie innych niż byli przed wyjazdem. Silni, zdecydowani, gotowi na wysiłek. Mający swoje zdanie, będąc przy tym “upierdliwi do bólu” mówiąc delikatnie…
Góry dały im znów coś nowego, nam też gdyż nauczyliśmy się jednego: jeszcze musimy poczekać na Rysy, które chcieliśmy zdobyć po Słowenii z “marszu”. Góry są wyzwaniem jak i życie, i do tego trzeba zawsze się przygotować. Każdy błąd może kosztować, każdy moment bez szacunku wobec nich może być dramatyczny…tak jak wobec życia.
Warto zatem przygotowywać się i trenować, by po prostu móc. Za rok wrócimy silniejsi mając nadzieję, że pogoda nam dopisze byśmy mogli zdobywać to co nie zdobyliśmy w tym roku. Było po prostu fajnie.