Ornak.
październik 19, 2020 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
To była możliwa ostatnia wyprawa przed ulewami jakie były zapowiadane. To była też ostatnia wyprawa późnym “październikowym” latem, albo wczesną ciepłą jesienią jak kto woli. Nie mieliśmy szans by wybrać coś innego, jak tylko Ornak…bo to najlepsze miejsce do podziwiania gór, kolorów, zimy, jesieni.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ornak_(grzbiet)
To zacznę jednak od tego: dlaczego lato? Wszystko prawie zielone, jak nie na jesieni. Dlaczego jesień…no bo śnieg w górach, ale powyżej 8 C było. To była sensacja. Z daleka były jeszcze chmury, które trochę wszystko przesłaniały, ale i tak była to sensacja. Kuzyn chłopaków był z nami, przyjął wyzwanie i zaproszenie w Tatry. …a dla mnie od samego początku była zima przy tym “chłodzącym” w pełni Kirowskim Potoku w Dolinie Kościeliskiej. Solidarnie wszyscy w kapturach, 3 warstwach gonili do przodu zaskakując trochę Kuzyna, ale jemu też nie było ciepło.
Dolina Kościeliska jest znana chłopakom, stąd przejście było rekordowe i opisujące Kuzynowi co gdzie i jak…ale tak pusto nigdy nie było w tym miejscu. Janek wykańczał Kuzyna i obrazek jak niżej nie był rzadkością. Potem się okazało, że miało tak być przez cały dzień, aż do końca “wykończenia” Kuzyna
Doszliśmy do końca doliny czyli Schroniska Ornak i było to “murujące” wrażenie: NIKOGO NIE MA! Takiego zdjęcia nigdy do tej pory nie zrobiliśmy. Schronisko w pełnej krasie, a w tle Kominiarskie Wierchy.
…a potem było mrożące wrażenie: jednak jest na górze śnieg i maluje rzeczywistość inaczej niż byśmy sobie tego życzyli…ale pięknie było.
Dostałem ostatnio prośbę by zmierzyć ile czasu się idzie przez Dolinę Kościeliską więc spełniam prośbę i podaję czas naszego przejścia poniżej.
Jak ktoś mówi mi o poezji w górach…to nie Bieszczady dla mnie, ale to miejsce. Zawsze tutaj powstają zdjęcia do których wracam potem. Ekipa poszła do góry, ja robiłem zdjęcia.
Potem jednak trzeba było gonić towarzystwo. Podejście na Iwaniacką Przełęcz było jak zwykle wydarzeniem zagrzewającym do życia. Pierwsze kroki to było mniej więcej tak: “Gorąco, przebieram się.” Postój 5 kroków…przebieram się i kolejne 5 kroków a moja Asia już się gotowała. Mijaliśmy małżeństwo…im brakowało już rąk do trzymania warstw pośrednich, my na szczęście pakowaliśmy do plecaków…a im było wyżej tym piękniej i nawet jesiennie.
Żółty szlak na przełęcz jest pełen zasadzek. Patrzy się ze schroniska na przełęcz i tak myśli się: 15 minut i jesteśmy. Pierwszy odcinek tylko utwierdza Ciebie, że tak jest. Tu strumyczek, tu kamień, tu widoczki i się idzie…ale, żeby 1:20 h tyle jest napisane na tabliczce kierunkowej. Nie chce się wierzyć, że tak długo, do tego momentu dopóki się nie dojdzie do kamieni, śliskich jak lód, schodów w błocie, śliskich jak na lodowisku. Już się witamy z Ornakiem, bo w końcu go widać, a się idzie i idzie niczym po schodach w jakimś wieżowcu. Wtedy jednak człowiek akceptuje wszystko i nawet się cieszy, gdy wchodzi tylko w troszkę ponad godzinę, goniąc z językiem Kamila i Asię.
Przełęcz Iwaniacka. Dla jednych często to najwyższy punkt do zdobycia na drodze między Doliną Kościeliską a Chochołowską bo i tak można. My po piciu postanowiliśmy się pozmagać z Ornakiem, który wyglądał na niezwykle ostry w tym miejscu…ale jesiennie na malinach, jagodach i borówkach.
Jakoś nam się szło do momentu, gdy się pokłóciliśmy czy te zielonkawo-jagodowe odchody są jelenia czy niedźwiedzia. Gdy ta druga koncepcja wygrała…Kozica-Asia i Koziorożec-Kamil byli nad nami jakieś 50 metrów a my powoli w kupie-świstaki: Janek, Kuzyn i ja dreptaliśmy do góry. Zgadzam się, że na niedźwiedzia lepiej czasami patrzeć z góry niż z dołu. Popatrzyliśmy w dół…i były to piękne widoki.
Ornak dawał jednak popalić. Dla Janka przeszkodą były śliskie kamienne stopnie…dla Kuzyna tak samo. Janek cwaniak jednak robił to bez przyspieszonego oddechu i gdy mijaliśmy młodego turystę odpoczywającego na kamieniu tylko powtórzył oprócz oczywiście Dzień Dobry: “Oddychaj głęboko” co wywołało niezły uśmiech….a Ornak po wymagającym kondycyjnie podejściu dał nagrodę i gdzie nie popatrzyłeś było tylko wow! Nawet Kamil chciał coś pokazać.
To Rochacze w chmurce, gdy zachodnim trawersem wchodziliśmy na grań. Potem był jednak kompletny szok. Każdy krok budował napięcie piękna, każdy krok powodował, że widziało się góry inaczej.
Gdy wchodziliśmy na centralny układ grani wobec Bystrej/Błyszcza a Starorobacieńskiego Wierchu, koniecznie ktoś chciał się ze mną zdzwonić…kilka razy. Wkurzony wysłałem to zdjęcie poniżej. Od razu padło pytanie co to? Oczywiście Himalaje i Annapurna…ktoś przestał dzwonić. Janek za to z Kuzynem gonili Kamila…tematem był śnieg. Wyglądał jak arcydzieło jakiegoś malarza: tu lekko, tam mocniej przyciśnięty pędzel…poezja.
Moja Kozica i mój Koziorożec byli dla Świstaków nie do uchwycenia. “Przecinki” na grani to oni i tak myślałem czy to wciąż niedźwiedź działa, bo nie szło ich dogonić….zatem zdjęcie Starorobociańskiego i delektowanie się tym jesienno-zimowym pejzażem pozostawało jako jedyne do osiągnięcia.
W końcu dogoniliśmy Rodzinę, Janek coś pokazał Kamilowi…tylko co…ale było dobrze. Mogliśmy dojść razem do Ornaka 1854 m npm należącego do Turystycznej Korony Tatr, choć nie było tam ani jego tabliczki, szkoda, ani nie był najwyższym Ornakiem jak się okazało później.
To był nasz cel. Przyszedł czas na delektowanie się drugim śniadaniem przez jednych, górami przez drugich. Wysokie Tatry robiły wrażenie.
Nie wiem dlaczego, ale ja na Ornaka mogę wchodzić codziennie jesienią. Te kolory, te przepaście robią wrażenie…na moich synach już nie. Pamiętam jak Kamil miał obawy co do grań wszelakich. Teraz on idzie, Janek za nim i to się ścigają.
Problem jest wtedy, gdy idą źle. Czasami za późno jest by ich cofnąć. Tym razem jakoś się udało i w końcu trafiliśmy na Zadni Ornak, pełen skał i turni. Kompletnie inny od łagodnego Ornaka.
W tym miejscu Starorobociański jak na widelcu. Pogoda malowała nam go w kompletnie nieprzewidywalny sposób. To chmurą, to światłem, można było patrzeć.
Czyli ja patrzyłem, a Rodzina zniknęła. Goniła na Siwą Przełęcz.
Oczywiście czekali na mnie odpoczywając, a ja znów wpatrzony w kolory gór nie miałem ochoty by zejść. I wtedy to nastąpiło: przed nami słońce, za nami chmura skrywająca wszystko. Zaczęło się zbieganie. Czy my zdążymy przed chmurą, czy ona dogoni nas.
Wyglądało to nieprawdopodobnie. Przed nami piękny błękit, za nami…nie patrz Shrek do tyłu. Jak ktoś myślał, że chłopcy mogą być zmęczeni, to się mylił. Janek zdobywca przeszkód terenowych, choć szedł ze mną na końcu, to potrafił tak sobie zbiec jakieś 50 metrów w dół i znów nie był zmęczony.
Jak się rozpędził na zejściu z Ornaka, który z 300 metrów nad nami odbijał słońce, to zatrzymał się dopiero za pozostałościami lasu w Starorobociańskiej Dolinie. Był przy tym wkurzony bo szukał wodospadu/siklawy, którą wcześniej widział, a na dole już nie!
Starorobociańska Dolina jest piękna i polecam ją każdemu. Choć nie ma już tych wspaniałych świerków, to ma swój urok, swoje kolory, a dojście do jej końca, w naszym dniu było rozkoszą szalonego błękitu. Było dobrze.
Szło nam się rewelacyjnie. Wtedy popatrzyliśmy do tyłu, gdy już byliśmy tuż przy Dolinie Chochołowskiej. Okazało się, że Starorobociański Wierch nas uratował i zatrzymał chmury u siebie, a my rozbieraliśmy się do koszulek, bo nagle jak w lecie się zrobiło…choć na Chochołowskiej ludzi jak nie w lecie
Zawsze mam pytania od Was, co Janek zyskuje po przejściach takich tras. Umie pokazać i nazwać wszystkie szczyty i to robi już duże wrażenie, a jak jest jeszcze w dobrym humorze jak w tym momencie, to więcej mi nie trzeba.
Przeszliśmy Chochołowską i niby nic strasznego…ale te kilometry. Znów kilka lat temu jakby ktoś nam powiedział, że idziemy sobie zrobić “20tkę” po tatrach Zachodnich to na pewno nie patrzyłbym normalnie na taką osobę. Dziś, choć już się przyzwyczaiłem być na końcu, jakoś to mnie nie dziwi. Wystarczyła chwilka i czas, perspektywa się zmieniła. Jednak można?!