Rysy 2.
lipiec 23, 2019 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Jeżeli ktoś mógł powiedzieć, że pierwszy raz to był przypadek, determinacja rodziców by się popisać dziećmi, bo i takie dostawałem maile, to ten drugi raz NIE MÓGŁ BYĆ PRZYPADKIEM PO PRZECHODZONEJ ZIMIE. W końcu tylko RYSÓW nam brakowało do zdobycia drugiej już KORONY GÓR POLSKI!…i tak polowaliśmy na pogodę. W czerwcu się nie udało, ale 5 lipca już tak. To jest historia naszego drugiego wejścia na RYSY
http://www.zespoldowna.info/rysy.html
Tym razem wystartowaliśmy dużo wcześniej. 6:20 byliśmy już na parkingu, a nie o 9:00 jak ostatnio . Mogliśmy wybrać miejsce, ludzi nie było dużo i słońce piękne już świeciło. Tym razem mieliśmy słabe wsparcie pogody, ale tak nam na początku się wydawało. 5 lipca a tutaj ma być tylko 5C na górze, a około 9.00 ma być deszczyk, i potem około 14.00 większy deszczyk. Musieliśmy tak zaplanować nasze przejście by najtrudniejsza część była w bezpiecznym momencie.
Tym razem postanowiliśmy wystartować ze Štrbské Pleso parking centralny, by uniknąć zejścia prawie 4 km po asfalcie. Janek kontrolował Kamila od początku, potem Asię, ale chyba źle wstał. Kamil za to bardzo dobrze i super, że jest charakterystyczny bo widzieliśmy w pewnych momentach go bardzo daleko.
Pierwsza część szlaku znakomita. Typowo górski, kamienisty z pięknymi widokami na Satan, górę o wysokości 2 432 m npm. Kamil prowadził, Janek miał problem z rozpędzeniem się, ale szlak był bardzo miły.
Niemalże w połowie przejścia czerwony szlak zmienia się w kamienisty, trawersujący grzbiet Satana, tor przeszkód. Janek od razu się obudził, ale słuchać przestał.
Widoki z szlaku na Rysy były wyśmienite i tego potrzebował Janek. Nagle stwierdził, że trzeba gonić Kamila, który świetnie szedł do przodu. Czekał na nas na pierwszym punkcie “pomiarowym”. Okazuje się, że to przejście było minimalnie dłuższe od tego od przystanku kolejki, ale zabrało nam więcej czasu na przejściu. Najważniejsze nie było jednak asfaltu.
Zgodnie z prognozą pogody zaczął wiać silny wiatr…ale nie było deszczyku. Jednak dzięki temu, że wciąż byliśmy w lesie, czuliśmy jego podmuchy, ale nie stanowiły dla nas problemu. Czekaliśmy na jego wyciszenie, tak aby w momencie naszego podejścia, do którego mieliśmy około 1,5 km, przestał wiać. “Zaklęcia” pomogły i wiatr ucichł.
Janek wrócił na ten odcinek do formy. Wystartował…po kilometrze, wyhamował. Kamil znów szedł pierwszy.
Drugi punkt kontrolny o nazwie Nad Żabim Potokiem powitał nas kompletnym wyciszeniem wiatru i nagle zrobiło się po prostu ciepło. I tak miało być, nie za ciepło, nie za zimno . Te 13 C było idealne.
Kamil nie odpuszczał. Podejście brał brawurowo, a Jasiek po prostu szedł. Powoli, z zainteresowaniem, bo Pan w szkocką spódnicę nas mijał, to my go mijaliśmy.
Jest pewna prawidłowość w wysokich górach. Z tym kim zaczynasz podejście, będzie Ci towarzyszył aż do końca. I u nas tak było właśnie z dwoma grupami. To oni nas wyprzedzali, to my ich, to oni nas. Pan w spódnicy był pierwszym charakterystycznym uczestnikiem pierwszej grupy, na co Janek zwracał uwagę. W drugiej “różowa” Pani pełniła taką rolę. I znów my wyprzedzaliśmy grupę w jednym miejscu, oni nas w drugim.
Doszliśmy do kamieni pod Żabimy plesami. I nagle to co było zdobywaniem, zmieniło się w trasę radości, bo można przeskakiwać kamienie i gnać do przodu….tylko że Kamil był w tym dniu stale zdecydowanie przed nami.
Zatrzymaliśmy się by odpocząć. Popatrzyliśmy na Satana i pognaliśmy dalej. Widać było tą prawidłowość: im trudniej tym ciekawiej…u Janka…ale Kamil był stale pierwszy.
Mieliśmy być tutaj 15 czerwca, czyli w pierwszy dzień, gdy są otwarte szlaki na Rysy na Słowacji. Dobrze, że nas wtedy nie było. Przekonaliśmy się o tym na pierwszym śniegu! 5 lipca i duża łata śniegu, ponad 200 m była dla nas zaskoczeniem. Jeszcze większym trudność w jej pokonaniu. Nie było to łatwe.
W końcu doszliśmy do najtrudniejszego punktu w wejściu na Rysy. Tuż poniżej schroniska znajduje się najpierw ścianka, a potem półka, która może sprawić problem niedoświadczonemu turyście. Po Perci Akademickiej na Babiej Górze, Janek miał wejść kompletnie sam bez asekuracji. Byłem pewny, że da radę. Stanęliśmy w kolejce na wejście i poszliśmy.
Najpierw ścianka. Janek sam po trudnej, bo wymagającej siły ściance podszedł do schodów.
Doszliśmy do drabiny. Zaskoczył mnie całkowicie. Spokojnie, pewnie, stabilnie pokonał je, byłem bardzo pozytywnie zaskoczony i musiałem uważać, by nie pomagać mu za bardzo.
Kolejne przejście na półce, po drabinach i łańcuchach jeszcze lepiej wykonał, pewnie i oczywiście na swój sposób.
A to przejście trawersem okazało się bułką z masłem. Taki jest nasz Jasiek. Najtrudniejszy technicznie i spodziewany, odcinek przeszliśmy rewelacyjnie.
…jednak to nie była najtrudniejsza część wejścia. Znów śnieg zmienił wszystko. Tuż poniżej schroniska wielka łata śniegu o grubości 15 cm, okazała się nie lada wyzwaniem. Dwa kroki do przodu, jeden do tyłu. Nie było to łatwe.
W końcu weszliśmy pod schronisko. W całym podejściu na Rysy, ten fragment około 1 km tuż pod schroniskiem jest najtrudniejszy i wymagający największej siły. Jeżeli już tam jesteś, wejście na Rysy to pikuś.
Nie odpoczywaliśmy. Przybywało ludzi, zmęczonych podejściem, więc my do przodu. “Znak drogowy” zakaz wchodzenia w szpilkach jest tutaj punktem informującym, że zaczynasz podejście na Rysy. W oddali widać już sedlo Vaha, czyli przełęcz Waga na wysokości 2 337 m między Rysami a Ciężkim Szczytem. Czekała nas znów “biała niespodzianka”: jak wejść bez raków po śniegu na przełęcz? Bałem się myśleć widząc jak ludzie zjeżdżają w dół i wchodzą na ten śnieg w tenisówkach.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Waga_(Tatry)
Janek dwa razy leżał, ale dał rady. Nasze pierwsze podejście nie było tak trudne jak to. Podczas naszego pierwszego podejścia w 2018 roku, na samej przełęczy, chmura przesłoniła nam wszystko, ale tym razem to śnieg dawał nam popalić.
Kamil był znów pierwszy i musieliśmy go gonić.
Janek kulturalnie wszystkich witał. Gdy pierwszy raz wchodziliśmy pytaliście się, czy było dużo ludzi…cóż teraz nie będę ukrywał, było ich bardzo dużo…ale my byliśmy górą, bo wyszliśmy dużo szybciej od wielu z nich. Zaczęliśmy podejście. Dopiero tutaj zobaczyliśmy jak dużo dało chłopakom całoroczne wędrowanie. Po pierwsze bez kondycyjnych zgrzytów…chyba że ja. Po drugie dobór szlaku. Podejście na Rysy to w istocie przejście przez skały w dowolny sposób. O ile Kamo pilnował czerwonego szlaku/wydeptanych przejść, to o tyle Janek im trudniej to oczywiście lepiej. Można było krzyczeć, strzelać, że to trudne…jak do ściany. Im trudniej tym lepiej!
Przez Janka ćwiczenia, to Kamil był wysoko nad nami, z czego Janek nie robił sobie tym razem nic. Im większy kamień, im trudniejsze przejście, na kolanach spokojnie szedł/wspinał się do przodu.
Wejście na Rysy ma swój punkt charakterystyczny. Najpierw wchodzimy po skałach, by po chwili zacząć schodzić. I tak jest do “komina”, gdy go mijamy widzimy to co jest powyżej. Ścianę i dużo ludzi na szczytach .To jest ten punkt i to miejsce od którego atakujesz Rysy.
To także ostatni, trudny odcinek do pokonania, wymagający na końcu odpowiedniej formy…a nie każdy w tym momencie ją ma.
Janek oczywiście sam. Po najtrudniejszych skałach i spróbuj mu coś powiedzieć….i wszystko wydaje się łatwe jak się wchodzi. Gorzej jak się patrzy.
Z Kamilem weszliśmy na półkę pod Rysami pierwsi. Czekaliśmy na Janka z Asią i patrzyliśmy w dół na schronisko i jeziora. Kamil po mistrzowsku rozprawił się z Rysami, a Janek MISTRZ TECHNIKI WCHODZENIA PO SKAŁACH, wykorzystywał chwilę do bólu i skały oczywiście! Tym razem mieliśmy jak stanąć, jak usiąść na Rysach…a warto.
To my z widokiem na Mięguszewieckie Szczyty siedzący okrakiem na słupku granicznym.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Mi%C4%99guszowieckie_Szczyty
…a tutaj Czarny Staw Pod Rysami i Morskie Oko.
Mogliśmy posiedzieć dosłownie 5 minut i trzeba było przejść…my wybraliśmy Słowacki wierzchołek Rysów o wysokości 2 503 m npm, potrzebny nam do Korony Tatr, gdy polskie RYSY przede wszystkim “zamknęły” naszą drugą Koronę Gór Polski. Przejście na Rysy tym razem zabrało nam więcej czasu, choć pokonaliśmy także dłuższą trasę.
Popatrzyliśmy jeszcze na Rysy i “małe” Rysy, poszliśmy w dół.
Zawsze będę mówił, że łatwiej się wchodzi niż schodzi. Przecież widzisz, gdzie jesteś, jak wysoko jesteś!!! Kamil wziął to pod uwagę, a Jasiek jak zwykle. Najtrudniejsza trasa, akrobatyka skałkowa i jak kozica wylądował na “słowackich” Rysach.
Dedykuję to jego zdjęcie, w koszulce ZDOBYWCÓW KORONY GÓR POLSKI, wszystkim tym którzy choć trochę wierzą w swoje dzieci z zespołem Downa. Wiem, że trudno sobie to wyobrazić, ale trzeba dać dziecku szansę bo nas może zaskoczyć, tak jak nas Janek. Nigdy nie uwierzyłbym, że będę mógł wejść na Rysy, gdyby mi to ktoś powiedział wtedy gdy Janek się pojawił. Dzisiaj perspektywa z “Rysów” jest zupełnie inna!
Zejście nas zaskoczyło. Na Wagu Janek przywitał się po słowacku “Ahoj” z grupą mężczyzn dobrze przygotowanych do takich wędrówek. Jeden z nich stał, patrzył na Jaśka i nie mógł oderwać wzroku. Gdy mijałem go, spytał po angielsku mnie czy Janek ma zespół Downa?
Odpowiedziałem, że tak Janek ma ZD.
”…ale on jest w górach, byliście na Rysach nieprawdaż?”odpowiedział wyraźnie poruszony.
“Tak Janek był na Rysach już po raz drugi w swoim życiu, dwa razy zdobywając Koronę Gór Polski, czyli 28 szczytów. Ten drugi raz, z wyjątkiem Rysów, w zimie”.
Mężczyzna stał jak wmurowany, a drugi poklepał go po plecach…ale emocje zdecydowanie nie pozwalały mu na to by się ruszyć. Moi byli już daleko, więc i ja musiałem iść dalej.
Doszliśmy do łaty śniegu. Turyści z “dziewiątej” właśnie mieli podchodzić pod łatę. My mieliśmy schodzić z niej. I było tak:
Ci odważniejsi szli ścieżką górną, bo była krótsza. Pozostali dolną, gdyż lepiej się jechało na tyłku. My przeszliśmy z Jankiem spokojnie górą, a Asia z Kamilem walczyli dzielnie do końca by zjechać na tyłku jak najłagodniej przesuwając się dołem. Jednak Ci stojący w kolejce do góry nie byli przekonani, że to będzie takie łatwe…bo chociażby ze względu na trampki, tenisówki jakie mieli.
Powrót do schroniska był tym czego potrzebowaliśmy najbardziej, wszyscy. Odpoczynek trwał tym razem długo.
Potem tak samo jak na Rysach, Janek postanowił utrudnić sobie przejście. Najtrudniejszy wariant, największy kamień musiał być jego. W ten sposób zameldowaliśmy się na łańcuchach i tam znów to samo. Im trudniej tym łatwiej…ale potrafił to zrobić precyzyjnie, powoli, pewnie i bezpiecznie!
Popatrzcie jak radził sobie z trawersem. Dopiero teraz na filmie zobaczyłem jak to wyglądało. Drabina, schody, łańcuchy brał jak prawdziwy wyga. Można było być dumnym z niego, ale też z Kamila.
Zeszliśmy z łańcuchów i chmury ciemne zbierające się nad górami przypomniały nam o prognozie pogody i spodziewanym deszczu. Trzeba było przyspieszyć…i przyspieszyliśmy.
Ja jednak myślałem wciąż o tym co chłopcy osiągnęli i jak wyżej i wyżej wchodzimy. Dzisiaj Rysy, jutro…
Mieliśmy dużo szczęścia. Na najtrudniejszej części przejścia, na ekspozycji były sucho, miło. Jednak pierwsze sygnały już się pojawiły po stronie Janka. Zaczął się opierać, wchodzić bez potrzeby w najgorsze możliwe miejsca…i nie było szansy by to zmienić.
Na ostatni etap trasy wyruszyliśmy z hasłem…OBIAD. Po raz pierwszy nie podziałało. Jankowi skończyły się chęci do marszu.
Kamil zniknął na ścieżce przy gołoborzu. My już wlekliśmy się masakrycznie i wtedy zaczęło padać. I wtedy ścieżka do tej pory w miarę pusta, zrobiła się pełna, nawet trudno było się ubrać w kurtki. Jednak to był ten motywator istotny dla powrotu i przyspieszenia.
20,2 km czystego marszu. 9:51 h czas przejścia. Czy należy to komentować? Trudno powiedzieć. To nie są już pierwsze Rysy i emocje są inne. Ale wciąż są to te najwyższe w Polsce Rysy. Wracaliśmy do domu i zastanawialiśmy się, czy to już ten moment by przejść całe Tatry? Zawsze stawialiśmy sobie ambitne cele, które realizowaliśmy stopniowo. Czas przed nami na to , co w Polsce najtrudniejsze…przeżyć.
Ps. Na koniec rodzicu dziecka z zespołem Downa moja rada: Im trudniej tym łatwiej-pamiętajcie!