Siwy Wierch.
listopad 12, 2019 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Siwy Wierch to ”nasza Słowenia” w słowackich Tatrach. Biała, postrzępiona, trudna, zaskakująca ale i bardzo ciekawa góra, choć tylko 1 805 m npm.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Siwy_Wierch
Przygotowując się do wejścia oglądałem różne relacje i wiedziałem, że ludzie Ci nie znają Alp Julijskich zbudowanych z dolomitów/wapieni, przez co nie doceniają tej różnorodności i unikatowości, jaka istnieje w tym miejscu. Dla nich Tatry kończą się na Kasprowym…a ja proponuję Siwy Wierch, który jest jedyny w swoim rodzaju w całych Tatrach więc chociażby z tej perspektywy warto tam pójść. My po Barańcu wykończeni popatrzyliśmy na mapę i te 4 km do góry. Postanowiliśmy, że na odpoczynek będzie to dobre…znów błąd.
Wystartowaliśmy w miejscu, które nazywa się Biela Skala na Słowacji obok miejscowości Huty. Oczywiście na starcie rzucił się w oczy znak: KRAINA NIEDŹWIEDZI. Jednak po chwili widzieliśmy tylko puste wiatrołomy po wcześniejszych klęskach.
Jednak na kolana rzuciło nas podobieństwo do tego co mieliśmy w Słowenii. Od razu mocno w górę i znów po czasie dzwoneczek zadzwonił, że to co krótkie dystansowo nie musi być łatwe i krótkie czasowo. Było za późno! Chłopcy jak zwykle do przodu i to mocno…Janek.
Słoneczko od razu nas ociepliło i od tego momentu było tak: jak trafialiśmy na słońce to było gorąco, jak byliśmy w cieniu było chłodno. Niby normalnie, ale co chwila trzeba było się dostosowywać na tym zachodnim podejściu do temperatury i to było trudne.
Chłopcy co chwilę na nas czekali, a Janek regulował Kamila i siebie odpowiednio. Kamil ewidentnie czuł to samo co ja, czyli zmęczenie dniem wczorajszym. Janek w ogóle, a Asia jakoś do niczego się nie przyznawała.
Szlak już na początku fantastyczny! Mi najbardziej spodobały się słupki ze wskazaniem na wysokość…potem doceniłem jak budowały moją świadomość i nerwy… Dla Janka perfekcją były “drabinki” na moście…a Kamil z Asią szli przed siebie za nami…przepraszam, za Jankiem.
Przy kolejnej tabliczce, którą Janek wyraźnie i dobitnie wskazał, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Nie wiedziałem, że tak działają te tabliczki. Wydawało mi się przy niej, że już mamy blisko do szczytu, a tu 1 300 dopiero. Na tabliczki przestałem być odporny…a tutaj zygzaczkiem przez las do góry, aż do pierwszej BIAŁEJ SKAŁY. Piękna po prostu w otoczeniu jaworów w żółci i czerwieni.
Nawet nie odpoczywaliśmy, bo skoro tylko 4 km, to co my nie wejdziemy…a nogi mówiły dość.
Kolejna tabliczka przez złośliwego Jaśka dwa razy na głos wykrzyczana…i znów do góry. On pierwszy, Kamil i my…taki wyścig przez las, aż zobaczyliśmy tą grzędę, jak grzebień koguta z daleka. I tutaj zaprotestowaliśmy solidarnie z Asią. Nie ma tak, że chłopacy zasuwają, a my płuca wypluwamy. Asia zaczęła dyrygować i nadawać tempo przejścia i dobrze.
To co znaliśmy do tej pory tylko ze Słowenii, okazało się niesamowitą frajdą tutaj w Tatrach. Skały, do góry, skały w dół. Tutaj przejście, tutaj zejście…już wiedziałem, że te 4 km to nie był dobry pomysł na odpoczynek.
Kurcze ale widoki były niesamowite na trawersach. Podziwiałem Asię i Janka za ich odwagę, sprawność. My z Kamilem powoli za nimi. Wydawało się, że zrobiliśmy ileś tam metrów, a tutaj informacja na tabliczce. Nie była optymistyczna. Znów nerw po co to tutaj postawili.
W końcu doszliśmy do skał. Pierwsza półka zdradziecka, bo niby łatwa, ale techniczna. Asia ubezpieczała Janka…okazało się to niepotrzebne. Kamil miał problem z postawieniem nogi. Było w tym za dużo precyzji, a za mało finezji…Jankowej.
Doszliśmy bardzo szybko do miejsca o nazwie Radove Skaly. Tutaj było krasowo jak w Słowenii i wspinaczkowo z łańcuchami. No właśnie. Ten blog jest głównie o Jaśku, ale dopiero tutaj w tych górach nauczyłem się moich chłopaków w górach. Janek z finezją sam sobie Panem i okrętem. Kamil pomimo 24 lat, bez asysty nawet słownej, niepewny swoich ruchów. Brak organizacji takiego przejścia, obejmującego nawet 8 metrów mu przeszkadzał w jego precyzyjnym, pedantycznym życiu …Janek nawet nie patrzył za ten pierwszy metr. To ich dzieli i różni, bardzo.
Kamil się świetnie czuł za Asią, która sugerowała mu sposób przejścia. Janek się wkurzał, bo za wolno, bo on na skałki idzie i trzeba było go hamować za plecak.
Zejście Janek musiał pokonywać pierwszy przed Kamilem, bo temu zabierało to wieczność. Janek to na tyłku, to z podtrzymaniem się skały przesuwał się do przodu, bardzo sprawnie. Gdy Asia chciała mu pomóc nie zawsze to akceptował…a Kamil tylko na to czekał.
W końcu doszliśmy do kominka. Na oko 8 metrów, niezbyt trudny, ale kominek, z jedną półką pośrodku. Widać to na zdjęciu niżej po lewej stronie. Janek, sam do przodu i spróbuj coś podpowiedzieć, to i tak sam lepiej zrobi.
Dla Kamila było to mozolne wejście do góry z instrukcją podejścia.
Kolejna grzęda i było wow! Najpierw zygzak w dół, potem ciut do góry i łańcuch na kolejnym kominku. Na pewno łatwiejszym.
Asia znów dzielnie pierwsza i dawała wskazówki Kamilowi…a Janek znów po swojemu.
Nawet nie zauważyliśmy jak zbliżyliśmy się do szczytu. Na grzędzie z góry było już widać ludzi…a tutaj trzeba było zejść w dół by wejść do góry. Kolejne WOW! Warto było tutaj było wejść…tylko te 4 km dały równo w kość, niczym normalne 7 km!
Z Siwego Wierchu widać było od Brestovej a po Banikov i Prislop całą grań. Schowani przed wiatrem obserwowaliśmy i wchłanialiśmy to co przed nami…i to co było w plecakach.
I znów trzeba było podejść by zejść. Asia sprawdzona jako przewodniczka poprowadziła nas w dół. Te 4 km zabrały nam 3 i pół godziny podejścia…trochę sporo, po słoweńsku.
Schodząc w dół można było piać z zachwytu. A to widoki, a to dla Jaśka znów łańcuchy…nie zdążyłem nagrać, gdy był już na dole.
Kamil tez uśmiechnięty, ale wciąż powoli, precyzyjnie w dół.
Schodząc bawiliśmy się tak dobrze, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się przy kryzysowej tabliczce 1 400 m. Od tego zaczął się ból.
Pomimo prześwietnej trasy, była ona wymagająca i dla ciekawskich. Było dużo wspinaczki i technicznego zejścia. To była zabawa. Minęliśmy skały, weszliśmy do lasu i na zygzakach w dół nogi już wszystkich bolały…z wysiłku. Niby mniejsza góra, ale trudniejsza. Niby łatwiejsza, ale bardziej wymagająca.
Przy mostku zauważyliśmy zachód słońca. Przyjechaliśmy wcześnie, a znów schodzimy późno. To widać było po Janku, który jako jedyny szedł z werwą na parking. Pozostała ekipa tylko szukała skrótu.
Zostawiliśmy niedźwiedzie za nami. Nasze auto stało jako jedne z nielicznych, ale warto było wejść na Siwy Wierch i pomimo marudzenia, doceniłem fan tabliczek z wysokością, które potrafiły nas zdenerwować…nawet Jaśka bo trudno mu się je czytało.
A wynik? Niby tylko 9 km ale aż 6h i 30 minut czystego przejścia. Byłem pod wrażeniem i podziwem, że Asia nas tak poprowadziła, a chłopcy znów śrubują swoje możliwości. Dla mnie jedna z lepszych gór w Tatrach do wejścia pod każdym względem. Polecam