Śląskie Kamienie i Czeskie Kamienie…po polsku.
maj 27, 2019 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Są takie szlaki, że nie wszyscy je mogą lubić. W naszym przypadku jest to w miarę łatwy układ. Są męskie i te, które kobiety nie muszą lubić. Z Jaśkiem wybraliśmy się na męską wyprawę, szlakami, którymi razem jeszcze nie chodziliśmy w Karkonoszach.
http://www.zespoldowna.info/kamienie-czeskie-i-slaskie.html
Nasz cel był nam znany z naszej “czeskiej” wyprawy, ale z oddali był widoczny w chmurkach. Kamienie “śląskie” i “czeskie” zdobyliśmy już 2 lata temu, ale nie od strony polskiej, jak i nie szlakiem przy Czarnym Kotle. 8:30 wystartowaliśmy z Jagniątkowa niebieskim-koralowym szlakiem by wejść na nie “po polsku”.
Janek wystartował, ale od razu przeczytał, pierwszą tablicę o lesie.
Uwaga: pisałem o tym wielokrotnie i sam wpadłem w potrzask, pomimo pełnej wiedzy w tym temacie. Janek nie mając w dniu dzisiejszym konkurencji ze strony Kamila…poszedł szybciej niż z Kamilem, bo był pierwszy. Jak tylko weszliśmy na szlak, nasze przejście wyglądało tak: doganiałem syna na 2-3 metry, ten się odwracał, odstawiał mnie na 10 metrów i tak ciągle. Jak ja przeklinałem te momenty, gdy nie mogłem go namówić do tego by poczekał, zatrzymał się na chwilę.
Z drugiej strony początkowe podejście niebieskim szlakiem nie jest jakoś specjalnie dynamiczne i dziecko trzeba trochę zabawić. Zatem mieliśmy przepytywanki geograficzne, potem czytanie tablic przyrodniczych na szlaku i poszukiwanie chrząszczy…a tego dnia byliśmy jedyni na szlaku.
…i to zabawiało dziecko na chwilę a potem: “tato łap mnie.” Szlak im wyżej, tym robił się ciekawszy. Pojawiały się kamienie, przeszkody, ostre podejścia i to było to.
Janek nauczył się już szczytów w Karkonoszach… pierwsza przecinka i już próbował zgadnąć co to za góra przed nami.
Na szczęście było to łatwe i on wiedział i nawet ja, że to nasze Kamienie…a potem pojawiał się Śmielec.
Janek na podejściu na Śmielcu robił sobie kawały i żarty. To pojawiał się to znikał, zawsze jakieś kilka metrów ponad w górze.
Zirytował mnie w pewnym momencie, bo ja tutaj za parowóz robię pod górę, a on woła:”Tato goń mnie”…i niby to blisko, niby daleko. Nagle zobaczyłem głowę Jaśka nad kosodrzewiną, a potem krzyk: “Tato Kamienie”…no to wiedziałem, że jesteśmy prawie na miejscu.
Gdy weszliśmy na górę do Czarnej Przełęczy mieliśmy małe deja vu. Gdy patrzyliśmy na Szyszaka pogoda była piękna. Gdy na Kamienie, to mieliśmy chwilkę by ukryć się przed jakąś nawałnicą…na szczęście było ciepło i bez deszczu.
Ciekawostka: idąc kilka godzin pod górę nie spotkaliśmy nikogo na szlaku. Na górze…nikogo. Janek wiedział, gdzie ma iść, zatem on szedł a ja zasuwałem za nim…bez odpoczynku, przerwy, bo on śniadanie na Kamieniach będzie jadł.
To poszliśmy na Kamienie. Pierwsze Czeskie i tam po czesku przywitaliśmy się z pierwszymi turystami tego dnia, jakich spotkaliśmy.
Po co Jankowi Kamienie? By się wspinać, po prostu.
Po Jaśku nie było widać zmęczenia. O sobie nie wspomnę. Pochodziliśmy po kamieniach i zjedliśmy śniadanie.
Zdjęcie wspólne dla tej części Rodziny, która została w domu i Janek poleciał, bo przypomniał sobie, że są jeszcze drugie!
Na Śląskich…byliśmy przejazdem. Janek już liczył schroniska na przełęczy Karkonoskiej i koniecznie, chciał zdobyć wszystkie 4..ale nie wiem jak to mu wychodziło.
Wydawało się, ze osiągnęliśmy już wszystkie cele. Należało wrócić i … przed nami był zielony szlak do Czarnego Kotła!
Polecam Wszystkim zielone, karkonoskie szlaki są najlepsze.
Z Petrovej skręciliśmy w czarny szlak, który doprowadził nas do zielonego…i tam się zaczęło. Kamienie, woda, błoto, konary, mostki, błoto, kamienie, śnieg. Jak patrzyłem na Jaśka to nawet przez chwilę nie było widać, że jest już po 12 km…pędził.
To był najszybciej pokonany odcinek szlaku przeze mnie. Za Jaśkiem nie próbowałem gonić, ale idąc szybko wciąż trzymałem się za nim i w ten sposób trasę pokonaliśmy o 15 minut szybciej.
Im było coś trudniejszego, tym szybciej szliśmy. Dobrze, że Janek zatrzymał się w Czarnym Kotle…byliśmy tam na górze, teraz tutaj na dole
Zejście z tego miejsca ma dwa warianty…i podpowiadam lepiej wziąć czarny. Dlaczego? Bo było co czytać i na co patrzeć.
Był z szlak mostkami i strumieniami, a tam przecież rzuca się kamienie.
Było mnóstwo chrząszczy i można było ojcu chodzić po “marchewkach”.
I nagle wszystko się skończyło. Zrobiliśmy 16 km i nie czuć było ich, oraz tych przewyższeń dopóki nie wsiedliśmy do auta. Potem było stękanie i podziw dla tych pięter co zrobiliśmy i było fajnie, ciepło…kto nie wstanie w poniedziałek rano, tak mi się zaczęło myśleć.