Starorobociański Wierch.
wrzesień 8, 2019 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Pewne rzeczy są nieosiągalne, gdyż racjonalnie tego nie wytłumaczysz. Racjonalność potrafi zablokować wszystkie pokłady możliwości, bo one zawsze są…no właśnie ale są nieracjonalne jak na nie się patrzy. O Starorobociańskim myśleliśmy od dwóch lat. Nie jest to trudny szczyt, ale piękny i odległy. Te 24-26 km po polskiej stronie odstraszały. W tym roku przygotowywaliśmy się by móc robić takie dystanse, choć było to zupełnie nieracjonalne przecież, bo jeden ma ZD, drugi ma autyzm, trzeci jest drobną kobietą, a “stary” człowiek już być może nie da rady.
Starorobociański ma przy tym grubo powyżej 2 000 metrów, czyli 2 176 m, co jak na standardy polskie to dużo. Jest też wybitnym stożkiem, dzięki czemu po słowackiej stronie nazywają go Klinem. Po Słowenii przygotowani na najtrudniejsze, postanowiliśmy “zabić” Klina klinem .
Tak pięknie wygląda od Doliny Starorobociańskiej przyprószony śniegiem z września 2018.
Jak Klin to od strony słowackiej. Po dobrych doświadczeniach z Rysami, na których byliśmy już 2 razy, postanowiliśmy że pójdziemy od tej strony, gdyż na pewno będzie mniej turystów i będzie minimum o 2 km krócej. Pogoda, na trzech stronach poświęconych prognozie, miała być gwarantowana i to była ta wiadomość, a rozgrzewka na Jaworz i Kraczonik doprowadziła kolana do stanu używalności. Byliśmy gotowi.
Podjechaliśmy na koniec drogi pod Dolinę Raczkową, która w tym miejscu nazywa się Uzka Dolina. Nie ma tam specjalnie przygotowanego parkingu, ale samochodów już było dużo. Jest to bowiem miejsce wyjściowe na wiele szczytów Tatr Zachodnich. Ekipa zwarta, gotowa wystartowała do niebieskiego szlaku, otwarta na przeczytanie każdej informacji jaka pojawiała się na żółtych tabliczkach.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Dolina_Raczkowa
Najlepsze, że każdy postanowił iść w innym kierunku, ale szlak był w tym miejscu świetnie oznaczony i dyskusji zbędnych na szczęście nie było.
Zdecydowanym liderem był Kamil, który tym razem nie dal się Jankowi i poszedł swoim tempem do przodu. Janek za to podziwiał wysokie szczyty otaczające dolinę i tylko dopytywał się czy to już, czy to ten szczyt, jak się on nazywa…więc fonia była, nie mogliśmy narzekać na nudę, wręcz było zakłopotanie, bo jak tutaj nie znać tak wielu wybitnych szczytów.
Doszliśmy w ten sposób bardzo szybko do naszego żółtego szlaku, a potem bardzo też szybko, wspięliśmy się na wysokość 1200 m, a zaczynaliśmy od 888 m. Trasa była bardzo fajna, przyjemna prowadząca przez mocno zdewastowany wiatrami las. Nie czuło się, że idziemy do góry. Kamil cały czas prowadził utrzymując dystans przed nami i wtedy pojawił się Starorobociański Wierch. Z tej strony oczywiście Klin. Oświetlany wschodzącym słońcem wyglądał niczym pozłacany stożek…było wow!
Kamil pozwolił się na chwilę dogonić, a potem uciekł, a potem Jasiek uciekł i tak chłopcy wciąż do góry równym tempem ciągnęli nas. My nie wiedzieliśmy co oglądać: czy Starorobociański, czy Jakubinę, inny szczyt zamykający z lewej strony dolinę. Wszystko to wyglądało niesamowicie w tym słońcu i pięknym błękitnym niebie. Już wtedy wiedzieliśmy, że to najpiękniejszy szczyt Tatr.
Pierwszy etap, blisko 7 km wędrówki przez dolinę, kończy się w miejscu nazywanym Chata pod Klinem, albo po prostu Pod Klinom. Jest to zabytkowa już chata na wysokości 1427 m jak to jest opisane na niej, która kiedyś była najwyżej położonym miejscem wypasu owiec, dziś przystosowana do odpoczynku nawet w trudnych sytuacjach.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Pod_Klinem
Spotykają się tam dwie doliny: Dolina Zadnia Raczkowa i Dolina Gaborowa, od tego miejsca w dół tworzące jedną już tylko Dolinę Raczkową, którą my weszliśmy. Do tego miejsca Kamil prowadził nas. Janek gadał non stop zagłuszając wszystko wokół, ale patrzył z podziwem na góry.
Jednak od tego momentu zaczęła się wspinaczka, a to już było zarezerwowane dla Janka. Od Pod Klinom to Janek “uciekał” do przodu, a my za nim.
Musieliśmy obejść Starorobociański, który w tym miejscu zupełnie nie przypomina tego wyniosłego szczytu z polskiej strony. Raczej jest jak Babia Góra, wielki w swoim masywie. Za to po prawej stronie pojawił się grzbiet Bystrej, najwyższego szczytu Tatr Zachodnich o wysokości 2248 m. Od tego miejsca szliśmy Doliną Gaborową, z szumiącym potokiem obok nas, a ściany Bystrej robiły wrażenie. Nie bez kozery jest to miejsce o największych lawinach w całych Tatrach.
Chłopcy szli już tak szybko, że nie dawaliśmy obydwoje rady z ich tempem przejścia. Skoro się nie dało, to oglądaliśmy się za siebie podziwiając Jakubinę i Jarzębczy Wierch (poniżej) mając nadzieję, że chłopcy jednak się zmęczą…co oczywiście było błędne.
Musieliśmy znacząco przyspieszyć, gdyż nie reagowali na nasze sygnały, a chcieliśmy wejść na szczyt tzw. Siwy Zwornik 1965 m npm. zielonym szlakiem. Chłopcy w szczególności ostatnio lubią mieć swoje wersje przejścia, więc było to pilne. Udało się, ale kosztowało mnie oddech…a góry w tym miejscu są po prostu piękne…do malowania.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Siwy_Zwornik
Do tej pory mieliśmy mimo wszystko świetny spacer. Gdy doszliśmy do rozejścia szlaków, to nagle okazało się, że trzeba zacząć się wspinać “po słoweńsku”: czyli do góry a nie do przodu
Pierwsze 150 metrów dało w kość i to mocno, a potem można było znów podziwiać. Nawet chłopcy patrzyli na te rudo-różowe pejzaże.
Janek oglądając “dał nogę”. My z tyłu on z przodu. I jak zwykle ktoś musiał go gonić. Wejście na Siwy Zwornik było bardzo fajne, a na górze było znów wow, bo tam Bystra i Błyszcz, po drugiej stronie Liliowy Karb, trochę na północ Ornaki, a na zachodzie nasz Starorobociański, bo już byliśmy na polskiej stronie
Janek zarządził postój, Kamil się ubrał bo podwiewało, a my patrzyliśmy na cienką wstążkę szlaku idącego granią na nasz szczyt. Był blisko, bardzo blisko.
Janek jak to zobaczył, stwierdził że idzie pierwszy. Popełniliśmy błąd pierwszy: zgodziliśmy się na to. Nie wzięliśmy pod uwagę, że będzie szedł pod górę szybciej od nas. Zaczęła się walka jak go wyhamować albo dostosować jego tempo do naszego. Tak goniąc go wciąż myślałem o tych mitach wokół ZD…że się nie da, że to za trudne, że nie mają sił. Pamiętam nasze wejścia w Słowenii w ostatnich latach i zawsze było tak, że osoby z ZD zostawały na dole, gdy rodzice byli w górze.
…a my tutaj mieliśmy zagwozdkę: jak dogonić Janka, jak utrzymać tempo równe z nim, jak nie zahamować jego imperatywu…i musieliśmy, dla naszego dobra!!!!, zahamować go kompletnie, gdyż jest po prostu sprawniejszy obecnie od nas, ma lepsze dotlenienie, świetnie dobiera drogę…tylko jest za odważny i to zagłusza rozsądek.
Po kolejnej prośbie o zwolnienie i braku reakcji popełniliśmy drugi błąd: podjęliśmy decyzję, że ja idę pierwszy. Tak to spowolniło Jaśka i Kamila, że wczołgiwali się bardzo powoli i wyraźnie ich to męczyło, ale w końcu było to zbilansowane dla całej rodziny!!!
Im byliśmy wyżej, tym bardziej byłem przekonany, że to są najlepsze Tatry dla nas, dla Jaśka, dla Asi i Kamila. Z jednej strony wymagające, z drugiej piękne, z bezpiecznymi trawersami i długimi ciekawymi szlakami. Siedząc już na górze podziwiałem do czego doszliśmy przez te 12 lat, do czego zmotywował nas Kamil i Jasiek…a góry stały się naszym sukcesem, radością i ucieczką. Cały czas szliśmy skrajem akceptacji i racjonalności, by sięgnąć po szczyt, który wydawał się być nieracjonalny do zdobycia dla naszej czwórki.
Weszliśmy i stało się jasne, że Starorobociański nie był trudnym szczytem dla nas. Janek od razu zaintonował nasze hasło (z amerykańskiej akcji w jakiej braliśmy udział””): “Together I can!”, czyli RAZEM, Ja mogę!
To było niezwykłe, na czasie, bo bez naszego wspólnego wysiłku, on sam mógł tego nie dokonać…a miał wciąż tyle sił, że to my musieliśmy odpocząć.
Zejście…bajkowe. Przyznam się, że na początku obawialiśmy się odległości i przewyższenia. W końcu zrobienie ponad 10 km i przewyższenia ponad 1270 m mogło zmęczyć. To była teoria. Widząc naszą formę, bo o chłopaków przestaliśmy się martwić, zadecydowaliśmy, że wracamy od drugiej strony przez Kończysty Wierch 2002 m npm. Nie dość, że należy do Korony Tatr, którą chcemy też zdobyć, to po prostu jest najlepszym punktem do oglądania pięknych Zachodnich Tatr.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ko%C5%84czysty_Wierch
Tym razem Janek nie dał się hamować. Niech idzie i poszedł.
Schodziliśmy na Jarząbczy Wierch i Jakubinę, które robiły niesamowite wrażenie. W tym czasie Janek wykorzystał worki z kamieniami, by sobie poskakać. Dzięki temu udało się go przegonić. Przy tym znów rytuał, każdego witał…jeszcze po słoweńsku, ale potem przechodził na angielski i polski. Robił swoją obecnością wrażenie, jako jedyne dziecko w tym wieku w tym miejscu NA PEWNO!
Dojście na Kończysty odtrąbił Janek jako sukces, więc ręce do góry!
To był sukces, który w tamtym roku braliśmy w ciemno, a teraz chciało się iść dalej na Wołowca, ale pogoda zaczynała być niesforna…choć prognozy różne gwarantowały brak opadów, brak burz, zaczynało być alarmowo. Postanowiliśmy schodzić w dół do Raczkowej Doliny obok Raczkowych Stawów. Zdjęcie ze Starorobociańskim zrobione i w dół.
Zejście znajduje się około 40 metrów poniżej szczytu. Poznaliśmy inne Tatry w tym miejscu. Turkus stawów w dolinie dał zupełnie inny kolor temu miejscu.
Jednak koniec doliny był już w chmurach. Tego się baliśmy najbardziej. Rozpoczęła się walka z czasem i czy to będzie burza, czy deszcz. Chłopaki bardzo mocno zaczęli iść. Tutaj wyrażam podziw dla Kamila. Potem przyspieszył Janek tak, że mknęliśmy w dół w nieznanym mi do tej pory tempie.
W takiej sytuacji panują zawsze następujące zasady, których postanowiliśmy się trzymać:
1.Im niżej tym lepiej.
2.Lepiej być w lesie, ale nie pod drzewem.
3.Warto słuchać i obserwować grzmoty, przepływ fali dźwiękowej, oceniać jak daleko jest burza od miejsca gdzie obecnie przebywamy.
My chcieliśmy zejść do chaty Pod Klinom, to był nasz pierwszy cel.
Chłopcy tak sprawnie się zebrali, że już w trakcie myśleliśmy o lesie w dolinie. Tempo jakie narzucili spowodowało, że minęliśmy najpierw dwójkę polskich turystów, a potem całą grupę słowackich. Jak tylko doszliśmy do lasu usłyszeliśmy huk i spadł drobny deszcz.
Na chłopaków zadziałało to motywująco bardzo. Janek zaczął biec w dół i ciągnąć nas za rękę, a był to fragment szerokiej drogi leśnej, gdzie prowadzono wcześniej zwózkę drewna. Znów przegoniliśmy turystów wracających z Barańca tym razem.
…i mieliśmy szczęście. Po jednych huku, następne nie przyszły. Gdy doszliśmy do skrzyżowania szlaków ok. 2 km przed końcem, deszcz przestał padać, słonko wyszło za chmur i szło się zdecydowanie lepiej.
Zrobiliśmy w ten sposób 21,4 km w czasie przejścia 7:14 h, nie licząc przerw. Góra, przed którą tak drżeliśmy, okazała się być stworzona dla nas, dla naszych możliwości i wyobraźni. To do czego się przygotowywaliśmy pod względem wytrzymałości zostało zdobyte. Do Diademu zostało nam już niewiele. Celem na następny już rok zostaje najtrudniejsza góra: Świnica i ją też chcemy zdobyć choć brzmi to tak mało racjonalnie!
Gdy klikniecie w zdjęcie pojawi się Wam inna jakość dużo lepsza. Pamiętajcie o tym.
Jesteście Wszyscy Wspa-nia-li!!!