Świstowa Czuba.
listopad 24, 2020 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Najbardziej zagadkowy ze szczytów należących do turystycznej Korony Tatr. Niby szczyt, a tylko … no właśnie co. Na trzeci ostatni dzień naszego listopadowego wędrowania po Tatrach, wybraliśmy ją, bo znów była szansa na przejście super atrakcyjnym szlakiem, bez tłumu turystów…czemu nie należy się dziwić, że tłumy odwiedzają tak wspaniałe miejsca.
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awistowa_Czuba
Świstowa Czuba ma 1 763 m npm. My patrząc na mapę nie mogliśmy jej znaleźć. Pojawiała się za to Świstowa Kopa o wysokości 1 875 m. Zakładaliśmy, że to nie jest istotne, ale i tak tam pójdziemy, bo bo o tej porze na parking w Palenicy to bez problemu się dostaniemy .
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awistowa_Kopa
Było mocno zimno, czyli mroźnie. Kamil “TATRY TAK”, Janek foch, bo właśnie w coś grał i zostało mu to przerwane. Była to zmyłka. Na asfalcie dał radę i odjechał. Goniliśmy go trochę prawie do Wodogrzmotów Mickiewicza, czyli na wejściu do Doliny Roztoki. Rozgrzewka była niezła dzięki temu.
Asfalcik nie był wyzwaniem. Jednak pamiętałem, że dwa dni wcześniej zrobiliśmy ponad 20 km, w minionym dniu prawie 12 km i trzeba było oszczędzać siły. Wejście do Doliny to jednak niezła wspinaczka. Janek jeszcze raz próbował swoich sił, tym bardziej, że tym razem zostawił kijki bo “będą łańcuchy. Szedł w niezłym tempie…ale podejście to podejście i tam zawsze wygrywa Kamil.
Tym razem nie byliśmy sami, ale te kilka osób tłumu nie robi. Byliśmy zaskoczeni, że tylko tyle bo już na samym początku Dolina Roztoki w tym szronie wyglądała na wartą odwiedzenia.
Idąc nią żałowałem, że Kobas nie robi filmu o górach tutaj, szkoda. Międzyczasie po raz pierwszy zacząłem się martwić o Kamila. Nie było go ani widać, ani słychać i to na długich prostych.
Janek strasznie marudził, bo przecież łańcuchy i żeby chociaż powiedział, że jest zmęczony…nie: “Kiedy łańcuchy?!” Janek do przodu będzie Siklawa! Janek nie zrozumiał, ale poszedł. Asia międzyczasie znalazła Kamila znów czekającego na Rodzinę przy szałasie.
Nad nami było już je widać, oświetlone słońcem Granaty, Krzyżne, Wołoszyn czyli prawie całą Orlą Perć…ale wciąż trzeba było gonić “autostradą” za Kamilem.
Nad nami była już Buczynowa Dolinka i tak szliśmy czekając na te nasze atrakcje…choć Orla Perć z dołu wyglądała niesamowicie…a Janek gdzie te łańcuchy. Na to wygląda, że szlak bez łańcuchów to nie szlak dla niego. Cóż wskazywałem na Siklawę, tłumaczyłem i nawet przewróciliśmy się na lodzie. To jakoś rozładowało sytuację.
W końcu doszliśmy do Siklawy największego wodospadu w Tatrach. Na Janku nie zrobił wrażenia. Po prostu woda spadająca w dół. Jednak już samo podejście było dla niego intrygujące.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Siklawa
Doszliśmy do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Jak zobaczyłem stawy, znów zrozumiałem dlaczego ludzie tutaj przychodzą, a u chłopaków tylko jedno w głowie: śniadanie. Więc oni jedli, a ja patrzyłem na STAWY…warto.
To co dobre trwa tylko chwilę. Odpoczęliśmy i przechodząc obok Schroniska popularnej Piątki, stanęliśmy przed naszym celem.
Miedziane były zaskakująco miedziane. Chłopcy zaskakująco gorliwi. Coś tutaj nie pasowało, tak jak z tymi stawami. Jeden piękny prawie jesienny, drugi już skuty lodem…zimowy.
Stojąc dopiero w tym miejscu zrozumieliśmy co to jest Świstowa Czuba. Na zdjęciu powyżej ten czubeczek na końcu to ten punkt do którego mieliśmy dojść.
Najpierw “Orla Perć”. To był niesamowity widok, mając z boku tą grań. My za to niebieskim szlakiem przez piargowisko stale szliśmy do góry.
Dopiero na jego końcu Janek załapał, gdzie idziemy. Asia z Kamilem już byli daleko przed nami, a szlak robił wrażenie na mnie.
Największy problem Świstowej Czuby? Jak na niej zrobić zdjęcie, by było pewne, że to jest to Drugi problem to nie jest to koniec podejścia. Miała być góra, a wciąż się podchodziło.
Wchodząc na Świstową Kopę trzeba mieć mocne nerwy. Lodowy szczyt jak na dłoni. Wołoszyny, Orla Perć tylko wskoczyć. Nie dziwiło mnie, że zastaliśmy tam turystów siedzących i czekających na coś, patrząc w góry.
Janek z Kamilem nie czekali tylko znów rozłożyli śniadanie, bo na szczycie ma być śniadanie, a Świstowa Czuba nie była górą, bo nie było śniadania.
Jednak najlepsze jeszcze było przed nami. Zejście z Kopy na Opalony Wierch było ciekawe. Janek pozwolił sobie być ostatnim i pytał się, gdzie jest parking. Nawet Panów naprawiających szlak. Od tego momentu był on niezwykle dynamiczny, szybki, zmienny idealny dla nas.
Czołówka się ukształtowała. Asia nadawała tempo, Kamil jej asystował a Janek zeskakiwał z kamieni na szlaku. Odstawili nas, ale przejście na stronę Morskiego Oka znów wywołało wow! Było pięknie i trudno.
Chłopcy w super nastrojach. Dokuczali sobie i to mocno, ale szlak pozwalał na szaleństwo. Były przejścia, trawersiki i łańcuch, co zupełnie rozbawiło Janka.
Jednak zejście w dół nie było łatwe. Im dalej schodziliśmy, tym bardziej dokuczało nam zmęczenie. Wydawało się, że ten szlak nie może zmęczyć…a jednak. Najgorsze były schody o wysokości stopnia nawet 40 cm i więcej. Wykańczały.
Gdy doszliśmy do drogi łączącej Morskie Oko i Palenicę, mieliśmy już dość…a najgorsze było przed nami. Zejście w dół to było niczym ucieczka od słońca. Stojąc na asfalcie miało się wrażenie, że jednak stoimy na lodzie. Momentami po prostu jechało się. Byliśmy szczęśliwi, że w końcu na Wodogrzmotach to wszystko się skończyło.
To była świetna wyprawa. Skończyła naszą trzydniówkę w Tatrach. Zrobiliśmy 53 km w tym czasie i było to niesamowite, że daliśmy radę. 39 szczyt z Turystycznej Korony Tatr został zdobyty. Zostało nam 21. To już chyba w następnym roku.