Trzydniowiański Wierch, Kończysty Wierch, Jarząbczy Wierch, Łopata, Wołowiec
lipiec 26, 2021 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Do zobaczenia z bliska Łopaty 1 958 m npm, przymierzaliśmy się już kilka razy i zimą, i latem. Cały czas patrzyliśmy na mapę i te kilometry do pokonania. W końcu dojrzeliśmy do tego, gdyż okazało się, że w Tatrach Zachodnich zostały nam jeszcze do przejścia szlaki: między Jarząbczym a Wołowcem (czerwony) i zielonym w dół z Wołowca do schroniska PTTK w Dolinie Chochołowskiej.
Dodatkowym argumentem były nasze czerwcowe wyprawy po Dolinie Chochołowskiej i wejście na Rakoń, które miało poprowadzić nas dalej, ale było za trudne tą śniegową wiosną. Tym razem byliśmy przekonani, że to jest ten moment i o 5:40 byliśmy gotowi na Siwej Polanie do wymarszu.
https://www.zespoldowna.info/rakon.html
Najtrudniejsza część naszej wyprawy to przejście przez Dolinę Chochołowską, bo zimno i nudno. Tym razem nikomu nie było nudno, Janek gonił i z radością dotarliśmy do zejścia na czerwony szlak na pierwszą górę tego dnia: Trzydniowiański Wierch 1 758 m npm. Nam na ten szczyt podoba się wchodzić i pomimo jego wysokości, względnie niskiej wobec szczytów wokół, jest wyzwaniem. My lubimy wyzwania..ale nie było z nami Kamila. To było wyzwanie dla nas, bo Janek nie mając z kim rywalizować, opanował wszystko dla siebie. Na Trzydniowiański wbiegał, gdy my po prostu wchodziliśmy.
Udawało się go zatrzymać metodą:”Co to za góra Janku?” Od tej pory wpadliśmy we własne sidła. Janek na każdym zakręcie szlaku pytał i wskazywał przed siebie:”A co to za góra?”…a byliśmy już ponad lasem i Ornak towarzyszył nam po drugiej stronie doliny.
Janek “cisnął” jak to określili nasi pierwsi znajomi na szlaku. Pan Darek i jego Żona wchodzili na Trzydniowiański, a my ich mijaliśmy. Rozmowa była tak miła, że od tej pory czekaliśmy na nich, bo było fajnie…czasami oni na nas. A Janek, tak sobie wziął do serca te “ciśnij”, że nie było szans by go dogonić. “Cisnął”, nie reagował.
Skąd ja to znam, tak sobie myślałem: chłopak i to mój, wysoko na górze, patrzący na nas z góry. Jakie to charakterystyczne, nieprawdaż?
Janek zachował się jak Kamil. Wszedł, popatrzył na nas z góry, usiadł przy znaku, bo tam na pewno dojdziemy i czekał. Tak miało być dzisiaj do końca dnia.
Odpoczywaliśmy, patrząc co nas czeka. Trzydniowiański zawsze obdziera ze złudzeń, że ktoś ma kondycję, gdy nie ma. Pan Darek z Żoną doszli do nas, napili się, właśnie o tym “wymęczeniu” wspomnieli i poszli. Trzydniowiański wyniósł już nas wysoko, widzieliśmy już drogę na Kończysty obok Czubika oraz dalej na Jarząbczy. Pogoda grała w naszej drużynie. Choć wiatr był silny, to było idealnie, nie za ciepło, nie za zimno.
Miałem wrażenie, że jesteśmy w Bieszczadach…Janek zrobił podpuchę. Niby wolno zaczął, ale szybko skończył, jak zauważył Pana Darka na dystansie. Przycisnął.
Za Czubikiem już zaczęliśmy go gonić. Nie wiedzieliśmy tylko jednego: ta “drabina” była rozgrzewką na najdłuższą “drabinę” Tatr na Kończystą. Janek widział Pana Darka i jego Żonę. Nic się nie liczyło, tylko szybko drabiną do góry!!! Bo Pan Darek!!!
Gdy szliśmy tego dnia spotkaliśmy wielu ludzi z którymi szliśmy rano Doliną Chochołowską. Oni jednak poszli przez Wołowiec szlakiem i spotykaliśmy się z nimi, mijając na szlaku. Każdy patrzył na nas z niedowierzaniem, że dajemy radę i czuć to było. Ja nawet nie próbowałem tego tłumaczyć. My jednak wiedzieliśmy: Janek tak naprawdę rozpoczął wspinaczkę pod tą drabinę. Z uśmiechem, jak pocisnął, to zszokował nas, Pana Darka, a jego Żona potrafiła głośno wciąż to powtarzać: “ON CIŚNIE I TO NIEŹLE!!!”
Na szczycie niespodzianka: Pan Andrzej ratownik TOPR ze swoim psem czekali na pierwszych zawodników ultramaratonu przez Tatry. Od razu przywitanie, pies Janka nie wystraszył, tylko Pan Andrzej był zaskoczony kompletnie tymi wszystkimi odznakami Janka. To uruchomiło “Jankową dumę” tuż pod Starorobociańskim Wierchem, naszym ulubionym, przez wiele miesięcy, tatrzańskim szczytem.
Podejście z Trzydniowiańskiego na Kończysty było “naszym nowym przejściem”. Czekało na nas kolejne “nowe” przez Jarząbczy aż po Łopatę. W istocie to był nasz cel. Janek jakby załapał, że już jest ta Łopata na wyciągnięcie ręki…i wyciągał, ciągle się pytając o nią.
Uratował nas, kolejny towarzysz naszej podróży tego dnia, Pan Fotograf. Janek tłumaczył mu co to za góra, no i oczywiście pokazywał “Moja Korona Gór!”. Wersja: “co to za góra?” nagle skończyła się. Szliśmy razem i Janek opowiadał o naszych zdobyczach, gdy tymczasem Pan Darek z Żoną ostatecznie zostali z tyłu. Przejście przez Jarząbczą Przełęcz było jak powtórka z Goryczkowej Czuby.
https://www.zespoldowna.info/goryczkowa-czuba.html
Na początku wydaje się, że będzie łatwo i nudno. A potem można się “zafiksować” na dynamice, trudności i wspaniałości szlaku. Kopa Prawda, kolejny dwutysięcznik 2 027 m npm na drodze, był kwintesencją tego wszystkiego. Niby trochę skał, trochę wysokości i ekspozycji, a wymagało ostrożności w przejściu. Przed nami był jeszcze Hruby, bo Janek raz po słowacku, raz po polsku nazywał Jarząbczy.
Stojąc na podejściu na Hrubego, i to z tej strony, dopiero widzi się “ostrość” jego wejścia/zejścia od zachodniej strony, to po prawej stronie w dół. My już wiedzieliśmy, że te dzisiejsze podejście to będzie łatwizna w stosunku do tego zejścia. Motywowało nas to bardzo.
Pod samym szczytem pojawiły się skalne, techniczne trudności. Znów niby coś prostego, ale ekspozycja, kilka płatów skał i to śliskich, powodowało małe trudności. Janek najpierw ode mnie, a potem od Asi dostał instrukcje. Przez to, że ostatnia do niego mówiła dostała reprymendę: “Mamo idź nie przeszkadzaj!” i przeszedł z lekkością te wszystkie problemy. W końcu u Janka im trudniej, tym łatwiej.
Świat stąd widać ogromny, bo Jarząbczy dominuje nad okolicą i tak wyglądało to miejsce rok temu, jak wędrowaliśmy przez Otargańce. Jak taras widokowy na Dolinę Chochołowską, nieprawdaż?
…a tutaj wiele się zaczęło. Najpierw były uśmiechy od mijających i dobre słowa…skąd my ich znamy. Potem już wiedzieliśmy, że to Ci którzy tego dnia już kolejny raz słyszą Janka “Dzień Dobry!!!”. Oni szli od Wołowca, a my na niego. Janek miał włączony moduł: “Moja Korona Gór Polski” i wszystkim pokazywał, równocześnie witając się z nimi po raz kolejny…tym bardziej robiło to wrażenie, uśmiechy i witanie się
Zejście. Jak się poznało kąt nachylenia, jak się stoi na górze, to widać, że nie jest to łatwe…a widokowe. Janek miał już swoją Łopatę na widelcu, nawet Wołowca, tylko dlaczego musieliśmy schodzić tak mocno w dół, na Niską Przełęcz, by wejść na górę.
Schodziliśmy i co krok, Janek pokazywał Łopatę. Nie szło schodzić bez tej Łopaty.
Potem jak odwracaliśmy się z Niskiej Przełęczy to nie szło wchodzić na Łopatę, nie patrząc za siebie na Jarząbczy i Jakubinę. Ta ściana zawsze budziła w nas respekt. Tym razem też.
Na Łopatę goniłem Janka. Powód: “Janek wolniej, bo muszę zrobić dobre zdjęcie!” O dziwo wystarczało to na trochę. Łopata 1 958 m npm w końcu została zdobyta i przestała być atrakcją. Musieliśmy odpocząć, gdyż patrząc z tej strony na Wołowca, to wiedzieliśmy że jak Janek będzie cisnął, to nikt go nie dogoni.
Mijało 6:30 h naszej wędrówki. Siedzieliśmy na Łopacie i z zaskoczeniem stwierdzaliśmy, że Janek nie miał jeszcze kryzysu. Byliśmy zaskoczeni, tym bardziej, że my mieliśmy już takie chwile, a wszytko było jeszcze przed nami.
Patrząc na Wołowca, uświadomiliśmy sobie, że widzimy Rohacza Ostrego, ta piramida tuż obok niego, ale zupełnie innego niż do tej pory. Z tej perspektywy wyglądał jak Matterhorn, taki był strzelisty i jak Mnich dominujący. Schodziliśmy z Łopaty, wydawało się że będzie już tylko pod górę, gdy weszliśmy na techniczne skałki. Schodzący wspominali znów o ekspozycji i patrzyli na Janka oczywiście. On za to nie widział tego, tylko doskonale przeszedł trawersem, z którego rzeczywiście był wspaniały widok w dół do doliny, gdzie widać były Jamnickie jeziora.
Doszliśmy do podejścia i od razu powiem pod Wołowiec…z tamtej strony jest chyba lepiej. Tutaj bez zakosów, prosto do góry. Stąd Wołowiec wyglądał jak szklana góra do zdobycia…tylko Janek pocisnął i skończyły się żarty, ktoś musiał cisnąć za nim także. Udało się znów go spowolnić na: “Janek wolniej zrobię fajne zdjęcie!” Owszem on zwolnił, ja go wyprzedziłem i od tej pory tylko mnie poganiał: “Tato szybciej, nie wlecz się!” Moje płuca uważały coś innego niż to Janek nazywał, nie wspominam o nogach.
Dzięki temu oglądnąłem Otargańce te po prawej stronie, naszą drogę to po lewej stronie. Ja z tętnem pod 170, Janek swoim tempem bez jakiegokolwiek zmęczenia na twarzy. Tak zdobyliśmy Wołowiec.
Szlak czerwony, jakim nie chodziliśmy tutaj, przeszliśmy i od razu sugeruję: SPRÓBUJCIE bo warto! Na górze nie dało się odpocząć. O ile idąc szlakiem spotykaliśmy turystów, o tyle tutaj było ich bardzo dużo. Chcieliśmy zgodnie z założeniami zejść zielonym szlakiem, którym nigdy nie szliśmy. Przed nim znaleźliśmy sobie miejsce na odpoczynek i nas nogi zaczęły już boleć. Nas to znaczy mnie i Asię. Janek nie wie co to ból i zmęczenie.
“No chodźcie bo obiad czeka!” No to “spadaliśmy” w dół po tych kamiennych stopniach, a Janek przeciskał się przez ludzi próbując do tego przeskakiwać kamienie i stopnie.
Ten szlak był wyzwaniem po tych kilometrach, ale idąc w dół wypatrywaliśmy końca…był on blisko 5km od zejścia pod szczytem…a Wołowiec z tej strony wyglądał niesamowicie.
To była nasza “walka” by zejść. Znów nasza, a nie Janka. Przechodziliśmy przez Polanę Chochołowską. Janek z uśmiechem mówił o swojej Koronie każdemu i z każdym się witał. Znów spotykaliśmy tych samych ludzi co rano i oni się śmiali się do nas. To było fajne.
Do parkingu, znów my, doczłapaliśmy się siłą głodu i pragnienia. Janek nie objawiał niczego, to był jego dzień. Te 43 punkty GOT jakie zdobyliśmy za to przejście, to absolutny nasz rekord. Dotychczasowy to jedyne 35. Dystans jest naszym rekordem kolejnym, a przewyższenia jednymi z największych jakie wspólnie przeszliśmy. I Janek bez objawów zmęczenia!!!
Cieszę się, że uwierzyliśmy w jego możliwości i siłę. To był niezwykły dzień, z czego jesteśmy dumni i na długo będziemy pamiętać o tych rekordach, Janka rekordach.