Turbacz po raz 4 do Korony Gór Polski i po raz 2 do Diademu.
kwiecień 16, 2024 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Chcieliśmy bardzo dojechać na Mogielicę w Beskidzie Wyspowym. Wszystko było przygotowane, nawet pogoda. Jednak na autostradzie zatrzymał nas korek i musieliśmy zmienić plan. Bliżej było na Turbacz. Przyjechaliśmy na parking w Kowańcu dość późno ok. 12:00. Wymęczeni jazdą, ale tym bardziej chętni, by wyjść w góry. Janek nawet postanowił zrobić sobie rozgrzewkę przed wyjściem w góry, bo tak mu się już nudziło w aucie. To było odpowiednio profesjonalne podejście!
Wybraliśmy tym razem szlak…bo był najbliżej drogi przejazdowej. Asia i tak skwitowała, że na Turbacz każda droga prowadzi tam i z powrotem przez 15 km, zatem nie warto było szukać innego wariantu, skoro tym jeszcze nie wchodziliśmy do góry. Zastanowił nas szlakowskaz, który pokazywał iście sprinterskie podejście. Potem okazało się, że ktoś chyba coś pomylił i nie warto na to było patrzeć, bo nic się tutaj nie zgadzało.
Chłopcy wystartowali, Janek jak zwykle pierwszy, a na podejściu był jednak jak zwykle drugi. Pogoda rewelacyjna, wiaterek wspaniały, widoki jeszcze lepsze.
Pierwsza polanka i zaskoczenie: pieski swobodnie biegające i u Janka odrobinę niepewności i strachu. Dobrze, że Asia była “pod ręką”, bo od razu było lepiej. U nas tak jest, że im mniejszy piesek, tym gorzej :)
Naszym pierwszym celem nie był Turbacz. Przeczytaliśmy, że na tym szlaku warto wejść na Bukowinę Waksmundzką. To był świetny wybór. Obok szlaku, ale prawie na nim, bez turystów, idealne miejsce na śniadanie. Było oczywiście z herbatką, tak uczciliśmy nasz 822 szczyt razem!
Potwierdziło się, że choć nie był oznaczony, to warto było na jego wierzchołku usiąść. Z tyłu Turbacz, z przodu Tatry i można było marzyć. Szybko w takich warunkach odzyskaliśmy siły. Pieski nam pomagały. Janek na początku podejścia na szczyt trochę marudził. Pojawiały się pieski, był z nami i doganialiśmy Kamila, który nie zwracał uwagi w ogóle na psy biegające w każdym kierunku na szlaku.
Spokojni o Kamila mogliśmy z uwagą walczyć z błotem, którego nam jakoś brakowało do tej pory. Odkąd pamiętam w drodze na Turbacz zawsze było błoto…chyba że szliśmy zimą. Nagrodą za to wyczekiwanie były kwiaty. Pierwszy raz zobaczyliśmy tutaj krokusy i były bardzo ładne!
Jednak nie chcieliśmy, by było jak zawsze, stąd wybraliśmy ścieżkę na szczyt, inaczej niż zawsze. Wyraźna, choć zawalona w pewnych momentach poprowadziła nas idealnie pod pomnik na Turbaczu i to bez piesków, co w pewnym momencie stawało się nawet krytyczne!
Tutaj zaskoczenie, czyli jak zawsze. Tyle osób chętnych do zdjęcia potwierdzającego zdobycie góry, że musieliśmy trochę poczekać na nasza kolejkę. Nie było miejsca, by odpocząć, więc myśleliśmy, że pod schroniskiem będzie lepiej. Byliśmy naiwni. Było tam dużo takich turystów jak my, wiec podbijaliśmy szybko książeczki (po ciemku w schronisku i tak każda pieczątka wydawała się być taka sama) i zejście.
Uśmiech na twarzy Janka, żarty Kamila, który jak mógł, wykazywał swoją radość, było powodem by stwierdzić, że Turbacz dał nam odpowiednią rozgrzewkę. Zatem już planowaliśmy co będzie jutro: MOGIELICA, JEDNAK?!
Patrząc na Tatry, oglądając wiosnę, schodziliśmy bardzo szybko. Nie czuło się tego, że jednak podejście było ponad godzinę dłuższe, niż na początku pokazywał to szlakowskaz. Czekaliśmy już na kolejny dzień. Jakoś Turbacz nie zostawiał i nie zostawia u nas takich emocji, bo jak to Asia mówi i tak 15 km trzeba przejść…taka parkowa góra dla nas. Dobry obiad w nagrodę został oczywiście zjedzony i już czekaliśmy na następny dzień. Tym razem nie mogło być skuchy, tak czekaliśmy na Mogielicę!