Wielki Chocz
maj 4, 2022 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Mi będzie się kojarzyć z piramidą i Janosikiem oraz tym, że chcąc, nie chcąc pościgaliśmy się z grupą fajnych słowackich turystów.
Wielki Chocz (słow. Veľký Choč, 1608 m) – kulminacja Grupy Wielkiego Chocza i najwyższy szczyt całych Gór Choczańskich w Łańcuchu Tatrzańskim w Centralnych Karpatach Zachodnich na Słowacji.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wielki_Chocz
Co nas skłoniło by tam pojechać? Ten widok.
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wielki_Chocz_MF1.jpg#/media/Plik:Wielki_Chocz_MF1.jpg
Ta góra dominuje. W zimie jest zawsze widoczna jak jedziemy w Tatry i jest po prostu wielka. Można ją porównać do Babiej Góry, do Śnieżki, Lackowej. Dominują i są bardzo wysokie w stosunku do tego co je otacza. Wielki Chocz jest ponad 900 metrów nad dolinami, które go otaczają, a ma tylko i aż 1 608 m npm.
Dzień wcześniej byliśmy na Babiej Górze, więc mogliśmy porównywać.
Dojechaliśmy do miejscowości Valaska Dubova, co ważne znajdującej się na wysokości 649 m npm. Przed nami już byli turyści ze Słowacji. Oni szli już do szlaku, my dopiero parkowaliśmy. Tak zaczął się nasz “wyścig”, o którym nawet nie myśleliśmy, że będzie.
Jak tutaj wystartować z chłopakami do góry? Jeżeli ktoś myśli, że to łatwe, to zapraszam. Autysta nie wyjdzie bez czapki, komina i rękawiczek…a było już gorąco. Janek miał focha, bo bez rękawiczek też nie idzie. No to zabrało nam dobre 10 minut by się ubrać jak na zimę a było…już więcej niż 5C.
Kamil na chwilę jednak ściągnął rękawiczki. Popatrzył na szare ściany Soliska to ubrał. Co tam zobaczył to ja nie wiem, ale musiało go jednak przechłodzić. Od razu jednak zauważyliśmy, że idzie się do góry, całkiem mocno do góry. Janka powoli rozbierało ciepełko podejścia. Mnie to, że całkiem świeże odchody niedźwiedzia leżały na szlaku…i tak myślałem, że jak będzie do nas szedł, to odstraszy go hałas Kamila na pewno. Jeżeli ktoś myśli, że po Babiej Górze był zmęczony, to pomyłka. Znów obrazek jak zawsze: gdzieś znika, a potem pojawia się siedzący na jakimś kamieniu i patrzący na nas z góry.
Szlak zupełnie inny niż dzień wcześniej na Babią. Od razu kamienie i gęsty las. Szło się powoli, bo było ślisko i im głębiej w las tym było więcej śniegu…ale podchodziliśmy pod Soliska, to te szare ściany tak charakterystyczne, jak patrzy się z wioski. Spodziewaliśmy się wszystkiego, ale nie kolejnych śladów niedźwiedzia. Na szczęście schodzili jacyś Panowie i sprawdzali to i dyskutowali. Brzmiało to ich sprawdzanie, jak nie ma co się bać. To się nie baliśmy, choć Jan był zainteresowany tematem. Kolejne zaskoczenie, to ostre podejście po kamieniach. Takich się nie spodziewaliśmy, a były fajne.
Grupa turystów stała zadyszana na końcu podejścia. Janek głośne: “Dobry den!” i już poznaliśmy się z Panią Margaretą…patrzącą na nas od początku, tak jakoś bardziej “precyzyjnie”. Była zaskoczona, że się spotkaliśmy, a okazało się że widzieli nas jak wjeżdżaliśmy na parking. Oni odpoczywali, my pogoniliśmy za Kamilem i jakoś to mnie nie zdziwiło.
Było to frustrujące w końcu. Był z nami, odchodził jak chciał w tempie nieosiągalnym dla nas. Potem pojawiał się odpoczywający, a my bez szans na odpoczynek, bo jak już nas widział to gnał do przodu. Ani wołać bo niedźwiedzie, ani krzyczeć bo wilki…trzeba było gonić. Na szczęście Pani Turystka ze Słowacji mijała nas w bardzo dobrym tempie i poprosiłem by go zatrzymała. Nawet zrozumiała mnie po polsku. Jak się okazało, nie było potrzeby. Kamil oczekiwał na nas “lebiegi” pod wyrypą z lodem.
Jak ruszyliśmy, Kamil odpoczęty, my wykończeni, od razu rozpoczęliśmy ślizgawkę pod górę. Było ciężko, a chłopcy za nic w świecie nie chcieli raków. I jak tutaj iść?
Zapamiętam dwa zygzaki, na których dzięki Jankowi niemalże straciliśmy kilka zębów oraz ten moment ulgi, gdy zobaczyliśmy Kamila czekającego na nas jeszcze na śniegu, ale za nim była błogość jakiejś polany. KONIEC LODU I ŚNIEGU!
To był ten moment. Nie było to istotne, czy to jest Pośrednia Polana, czy Średnia Polana. Wykończony padłem obok krokusów i nic mnie nie ruszało!!! Wykończyli mnie bardziej niż te niedźwiedzie i wilki!
https://pl.wikipedia.org/wiki/Po%C5%9Brednia_Polana_(G%C3%B3ry_Chocza%C5%84skie)
Odżyłem szybko. Turyści jakich już dwa razy spotkaliśmy, wczłapali na polanę i tak samo jak ja padli. Mina ich wystarczyła. Po regulacji oddechu padło pytanie: “Jak idziecie?” Janek odpowiedział zielonym, co potwierdziłem, bo tak wynikało z mapy. Zong?! Coś nie tak? Mina naszych znajomych mówiła wiele, bo oni wybierali czerwony…nie czuliśmy różnicy będąc tutaj pierwszy raz. Jak zielony to zielony, tym bardziej że prowadził przez całe pola krokusów…a w oddali już był Wielki Chocz.
Nie powiem, w końcu dowiedziałem się jaka jest różnica między “czerwonym-zimowym” a “zielonym-letnim” wariantem. Ten nasz szedł od razu w kierunku szczytu, bez żadnych “objazdów”. Owszem był nawet chwilami piękny, ale tą wysokość zdobywało się błyskawicznie…jakby wchodząc po drabinie.
Janek tylko powtarzał: “Teraz będą łańcuchy!”…a ja powtarzałem: “Gdzie jest Kamil, Janek!”. On ze stoickim spokojem: “Nie goń mnie, bo będą łańcuchy!”. Skąd on to nauczył się, te nie goń!…ale zobaczyliśmy Kamila nad głowami i na szczęście nie było łańcuchów.
Oczywiście i znów, Kamil pozwolił sobie na poczekanie na nas i oczywiście, i znów, ruszenie jak byliśmy niemalże przy nim. On odpoczął, my już nie. Jednak ilość “powietrza” wokół nas rozgrzewała emocje i czuliśmy, że to musi być już tu. Szliśmy.
I znów Kamil odszedł, i znów czekał na nas przy znaku, gdzie czerwony z zielonym się schodzą. On odpoczął, a my już byliśmy szczęśliwi, że to szczyt, te parę kroków od tego znaku.
O Choczu przeczytałem jak już wróciliśmy. Potwierdzam: nie ma chyba takiej góry, by było widać tak dużo, tak różnych gór wokół. Robi to wrażenie i można by tak siedzieć i podziwiać…no to Małą Fatrę pięknie ośnieżoną, wyglądającą jak Tatry Zachodnie, jak się nudzi to Niskie Tatry, a jak to się znudzi to Tatry.
Tak odpoczywaliśmy, śniadanko wspaniale smakowało, a tutaj nasi znajomi ze szlaku weszli na szczyt. Kompletnie byli zaskoczeni, nie ukrywali tego widząc nas. Tyle dobrych słów padło, że ja już nie mogłem słuchać. Janek oczywiście celebryta z ducha, zaczął pokazywać odznaki, wymieniać szczyty…robiło to wrażenie. Ja wolałem patrzeć w dół na naszą krokusową polanę majaczącą daleko w dole…stamtąd przyszliśmy, tam mieliśmy dojść.
Ruszyliśmy. Okazało się, że chyba byliśmy “początkiem” tego dnia w zdobywaniu szczytu. Turyści wchodzili czerwonym szlakiem jeden za drugim. My opuściliśmy zatem nasze miejsce i znów zielonym, bo szybciej, w dół. Pożegnani ze wszystkimi (oczywiście Janek na maxa do wszystkich Ahojte!) schodziliśmy szybko tak jak przyszliśmy. Pierwsza niespodzianka: zielony to jednak ostry szlak pod górę, ale i w dół nie jest lekko!
Śnieg robił swoje…ale suma mojego i Asi uporu odziedziczona przez chłopaków, nawet przez sekundę nie pozwalała im na ubranie raczków. Gdy tak się ześlizgiwaliśmy, mijała nas wesoła grupa turystów z Polski. Jedna z Pań, z wyraźnym objawem utraty oddechu, zapytała litościwym głosem jak daleko jeszcze do szczytu. Zanim odpowiedziałem, Janek palnął: “Godzina!”. Pani mało co nie zeszła. Na szczęście wsparcie i wyjaśnienie, że jeszcze z 10 minut trochę ją uspokoiło.
Tego co nie było widać na podejściu, na zejściu rozbrajało. Było pięknie i górzysto na Małej Fartcie. To był ostatni moment, gdy szliśmy razem. Ja zaskoczony pojawieniem się białego krokusa (wyjątek na tej górze) oglądałem go, a chłopcy gonili w dół. Jak zwykle!
Na szczęście Kamil czekał, choć Janek wołał żeby szedł. Wyciągnął wnioski i chciał abym mu ubrał raczki. “Podwójny Upór” odmówił. Więc Kamil z raczkami zbiegał, my bez, udawaliśmy, że zębów na pewno nie stracimy.
Kamil nam zniknął całkowicie. Szła kolejna polska grupa do góry. Ja pytam się o Kamila, a jedna z Pań krótko i treściwie: “Ten fruwający jest jakieś 150 metrów w dole!”. Kamil jak jest zadowolony to macha rękami, zatem fruwa. To była dobra wiadomość. Gorsza, że tak nas odstawił. Jak gonić Kamila, gdy “Podwójny Upór” idzie obok lodu!
Wszystko jak zwykle było w rękach Kamila. Skończył się lód, zatrzymał się, odpoczywał by uwolnić go z raków. Znów ja padnięty, on zrelaksowany, a “Podwójny Upór” się śmiał bo on idzie, tato szybciej. Myślałem, że go pogryzę ze złości…poszedł. Nie było to jednak koniec tego wszystkiego. Wyszliśmy z lasu a tu z 20 stopni, gorąc. Kamil ściągnął rękawiczki, komin, nawet kurtkę rozpiął. “Podwójny Upór” nie. Lało się z niego, ale nie…udało się zabrać komin i rękawiczki, ale czapkę to już za dużo. Rozpiąć kurtkę…
W tym “ukropie” dotarliśmy do wioski. Jak się okazało mieliśmy jednak słaby start. Valaska Dubowa to miejsce Janosika i wszystko o tym mówi. My tego nie zauważyliśmy. Wciąż tam istnieje karczma, gdzie go pojmano.
Janek nie słuchał nic o Janosiku. Miał focha bo ciepło, a on chce na obiad. Nie widać było ani po nim, ani po Kamilu zmęczenia. Przez dwa dni wspinali się na całkiem wymagające kondycji góry, a oni nic. Co ja mogę więcej powiedzieć?…wolę Wielkiego Chocza za te jego widoki i krokusy. Można było tam paść. Na Babiej jakbym padł to od razu w śnieg, a to nie byłoby tak piękne.