Wołowiec.
październik 14, 2019 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Jak Wołowiec został naszym celem na pożegnanie lata? Proste 20 września w Tatrach sypnęło śniegiem tak mocno, że stwierdziliśmy, że tylko ten szczyt będzie odpowiednio “docieplony” przez słońce. No i w dzień wyjścia słońce pojawiło się na błękitnym niebie nad Wołowcem oczywiście.
Wołowiec ma 2 064 m npm i należy do Korony Tatr i tak naprawdę nasze myślenie o nim było takie: skoro po Słowenii weszliśmy na Starorobociański, to dlaczego nie pociągnąć tych długich i wymagających kondycji wypraw, tak jednym “ciurkiem” i zdobyć Wołowiec i kilka innych szczytów z Tatr Zachodnich. No a śnieg przekonał nas, że to najlepszy wariant by zacząć od zachodu.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wo%C5%82owiec_(Tatry)
No właśnie. Wołowiec nie jest popularnym szczytem z polskiej strony gdyż:
1.Trzeba przejść kilometry monotonnym szlakiem przez Dolinę Chochołowską.
2.Dodatkowo mamy “dwie kary”, czyli warianty:
-przez Grzesia, co męczy wszystkich swoim podejściem
-do końca doliny i wtedy od razu na górę, co powoduje że na podejściu na Wołowiec jesteśmy kompletnie padnięci
3.Na koniec jakby nie iść to wychodzi dużo ponad 20 km do pokonania, gdyż przez Grzesia tam i z powrotem ok 26 km a bezpośrednio na Wołowca do końca doliny to ok.23 km
My jesteśmy trochę leniwi i wybraliśmy trasę ze Słowacji z parkingu pod Spaloną. Pierwszym celem mimo wszystko miał być Grześ, bo chcieliśmy zdobyć jego, jak i Rakoń z Wołowcem do naszej Korony Tatr.
Janek już na starcie podebrał moje kijki, pewnie zazdroszcząc Zosi z Karkonoszy. Wybrał prawidłowo szlak i poszliśmy…a było zimno tego lata, że oh! Czapki, rękawiczki i oczywiście zimowe górskie kurtki.
Byliśmy inni od wszystkich, a na parkingu było bardzo dużo aut i było wielu turystów. Gdy wszyscy równo szli w kierunku Rohaczów, my w dół w kierunku Latana Dolina. Bardzo szybko wzięliśmy skrót duktem leśnym…i zaczęło się.
…na przewyższeniu Prednego Zabrata…jakieś odgłosy. Oczywiście na początku każdy stwierdza: to na pewno misie. Próbuję uspokoić sytuację wskazując, że to mogą być jelenie w końcu mamy rykowisko. Te argumenty były słabe, ale tempo na tyle dobre, że odgłosy zostały za nami.
Chcieliśmy dojść do żółtego szlaku, by przez Zadną Latanę wejść na Lúčna czyli Grzesia o wysokości 1 652 m.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Grze%C5%9B
Dopóki szliśmy przez las, drogą zwózki było fajnie, trochę zimno, trochę ciepło, chłopcy aktywni i cieszyliśmy się, że idziemy…aż tu na dole asfalt, no i trzeba było trochę człapać tym asfaltem.
Janek cały czas z moimi kijkami i naprawdę mnie to zaskoczyło, gdyż nigdy nie ciągnęło go do nich. Turystów tutaj było niewielu i nagle skończył się asfalt, zaczął się wreszcie normalny szlak.
Z fajnym szlakiem zaczęliśmy spotykać już turystów na “popasie”. My mijaliśmy ich i zupełnie wciąż nietypowo szliśmy co skrzyżowanie szlaków w lewo, zamiast w prawo jak Ci którzy tą doliną także szli. Od wejścia na zielony szlak pod Grzesia zaczęła się wspinaczka. Zabrałem Jaśkowi kijki, by chronić moje kolana, no i był foch. Kamil za to w życiowej formie ciągnął nas do góry. Trasa była bardzo przyjemna, ale wymagająca kondycji.
Pod samym Grzesiem wyszliśmy w końcu ponad linię lasu. Wtedy oczywiście Janek stwierdził, że on idzie…no i poszedł na Grzesia przecież.
No i to był ten moment, gdy zobaczyliśmy szczyty…ośnieżone wciąż oczywiście! 20 wrzesień to wciąż lato, a tutaj pachniało zimą i czuć było to w powietrzu.
Tak wyglądał Rakoń i Wołowiec…
…a tak Rohacze.
Widoki wpłynęły na psychikę i od razu było chłodniej, ale przejście, piękne z Grzesia przez Długi Upłaz na Rakoń jest po prostu pod każdym względem świetne….i rozgrzewające. Z jednej strony widzieliśmy śnieg i wiedzieliśmy, że musi być zimno. Z drugiej ruch i słońce tak ogrzewały, że był problem: jak w końcu być ubranym!
Jak widać już pod Grzesiem szliśmy w rękawiczkach, ale bez kurtek.
Na Grzesiu mieliśmy już 7 km pokonane i …jedyną osobą z zadyszką w tym towarzystwie byłem ja. Chłopcy jak to tylko oni, wspomagając się wzajemnie, na idealnym szlaku dla nich, po prostu POBIEGLI DO PRZODU!
Dali się dogonić. Janek zadał pytanie, a ja głupio odpowiedziałem: “Tato, kiedy będzie śniadanie?”
“Na górce synu!”…nie wskazując na jakiej. Dziecko wrzuciło siódemkę, gdy my byliśmy na dobrej czwórce.
Rakoń się zbliżał 1 879 m npm, a Janek nie zwalniał. Wtedy dotarło do nas, że chyba tam Janek zaplanował postój. Trzeba było przyspieszyć.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Rako%C5%84
Jak tutaj go jednak dogonić, skoro Kamil zgięty, nawet choć minimalnie nie przybliżał się do Janka.
Pod Rakoniem było ślisko, był już miejscami śnieg i lód. Janek na horyzoncie, ale wciąż się oddalał. Nagle dotarło do nas, że Janek nie musi się zatrzymać na Rakoniu, bo już widać było Wołowca….ufff! Oczywiście ktoś musiał go dogonić.
Zareagował na gwizd, ale po kilku próbach. Zapytany dlaczego idzie tak szybko i gdzie odpowiedział precyzyjnie: “Tato powiedział, śniadanie na górze!” i tutaj pokazał na Wołowca.
Pogoni za dzieckiem nie wytrzymała mama. Widać ją było, jak siedzi i wzmacnia się. My zatem podeszliśmy pod Rakonia i tam było śniadanie…w towarzystwie śniegu, a Wołowiec od tej strony był cały biały.
Rakoń okazał się punktem zwrotnym, czyli okazało się, że tego dnia nie tylko my chcieliśmy tutaj przyjść i ludzi nagle zdecydowanie przybyło. O ile dojście było jeszcze w porządku, to podejście zaczęło wyglądać niestandardowo.
Po pierwsze cała góra była w śniegu, na szlaku był lód. Ja idąc z kijkami miałem problem z podejściem. Po drugie ludzie wciąż wybierają się w góry w adidasach. W efekcie kolejka pod górę.
Janek z Kamilem i Asią bez żadnych problemów weszli pierwsi. Ja bez oddechu przyczłapałem po nich dobre 10 minut…a po nich ani śladu zmęczenia. Przyznam się, wkurzało to mnie nieźle, bo ja zadyszkę miałem.
Na Wołowcu po ponad 10 km był zasłużony odpoczynek z widokiem na piękne Rohacze. Szczyty, których skala trudności porównywana jest do szczytów Tatr Wysokich, robiły wrażenie.
Dzięki temu zdecydowaliśmy się na trawers Wołowca na zejściu. Podejście było trudne, a zejście po tym lodzie zapowiadało się na jeszcze trudniejsze. Trawers był rozwiązaniem na wszystko.
Jankowi nie trzeba było powtarzać.
Zejście do Przełęczy Jamnickiej było największą radością, gdyż widoki były nie do opisania.
Trawers podkręcił emocje, no bo śnieg, ekspozycja i wąska ścieżka, a do tego trzeba było w dwóch miejscach przeskakiwać przez brakującą jej część.
Potem zobaczyliśmy ludzi nad nami…fajnie to wyglądało, my na dole a “przecinki” nad naszymi głowami.
Na koniec panorama całej Doliny Rohackiej, ze stawami, schroniskiem głęboko w dole. Nasza fascynacja miejscem była tak duża, że nie zauważyliśmy jak i kiedy zeszliśmy z Rakonia. Chłopcy się świetnie bawili, my ominęliśmy tłumy i wiedzieliśmy, że idziemy do schroniska po pieczątki, a to jest zawsze silnym imperatywem do działania.
Zejście do samej doliny było wymagające. “Wężyk” jak się zaczął na Zabracie, tak ciągnął się do samego schroniska-Tatliakowej Chaty, czyli Bufetu jak nazywają to miejsce chodzący po tej części Tatr. To przejście znów można tylko określić jako piękne, po prostu. Kolory, góry, dolina ze stawami i strumieniami, to po prostu grało. Wołowiec z tej strony wyglądał jak wielki olbrzym alpejski.
Po zejściu tak jak obiecałem, oddałem Jankowi kijki. Czekało nas kilka kilometrów w dół po asfalcie.
Niby to trwało godzinę, ale dla mnie o tą godzinę za długo. Cieszyło mnie to, że pokonaliśmy jednak mniej km niż te jakie wynikałyby z przebiegu trasy po polskiej strony. Wołowiec od słowackiej wygląda zdecydowanie potężniej, ale jest bardziej przyjazny i to wykorzystaliśmy. Pierwszy dzień za nami, apetyt wzrósł i byliśmy już gotowi na kolejną wyprawę, długą wyprawę w kolejnym dniu i to nic, że przejście bez przerw zajęło nam prawie 7 h. Niesamowicie zmieniliśmy się przez ostatni rok.